piątek, 20 lipca 2012

Podróż dookoła świata, czyli HONEYMOON - 2011 rok

..przed taką wyprawą pragnąłem pisać bloga na bieżąco, a tuż przed samym wyjazdem marzyłem by wszystko przebiegło sprawnie i bez większych problemów.. teraz jesteśmy już po wycieczce i bloga swego zaczynam pisać od końca – nie tak jak chciałem na samym początku, a czy nieprzewidziane problemy jakieś były i jeśli tak, to jak sobie z nimi radziliśmy, opiszę właśnie teraz.. Dziś, 30 listopada 2011, zasiadam do opisania naszej podróży poślubnej – podróży, którą zakończyliśmy dwa dni temu. Same przygotowania do tej wyprawy rozpocząłem przed końcem roku 2010, a przez 'same przygotowania' rozumiem przesiedziane długie wieczory z globusem w ręku i zastanawianie się co tu wykombinować na tę wyjątkową podróż. W zasadzie to korzystam z dwóch globusów, jeden namacalny (pamiątka z Japonii, który można na swój sposób zakolorować), ale z niego nie można za wiele wyczarować oraz mój ulubiony globus w postaci Google Earth – ten zdecydowanie bardziej pobudza wyobraźnie. W każdym razie po tych długich wieczorach rozmyślania, zdecydowałem, że odwiedzimy na dwa tygodnie Australię lub Nową Zelandię; pomysł niezły, ale rozpatrywałem jeszcze wyjazd na Bali – w końcu to podróż poślubna, a tam zdecydowanie jedzie się po to, aby dobrze wypocząć i w spokoju powspominać czas łagodnego przejścia w związek małżeński. Tak więc, propozycje były trzy; drugi krok do wykonania, czyli kupno przewodnika, by już nie tylko oczami wyobraźni odkrywać to co jest jeszcze nie zdobyte, ale też zwyczajnie paluchem zagiąć róg strony z miejscem, do którego trzeba zajrzeć. Nowa Zelandia już kliknięta, za Australię przelew puszczony oraz przewodnik po Bali – z super zestawem (mapa + mała książeczka o Bali z Lonely Planet). NZ przyszła pocztą, po Australię jak i po Bali podjechałem. Kiedy odbierałem przewodniki po Bali, zostałem natchniony przez sympatycznego sprzedawcę, że zamiast w nieco mniejszej cenie lecieć do NZ i Australii, lepiej przeznaczyć trochę więcej gotówki i zorganizować sobie bilet dookoła świata. Brzmiało to niezwykle – podróż dookoła świata – przyznam się szczerze, że na coś takiego bym nie wpadł. Jeszcze tego samego dnia otrzymałem od sprzedawcy przewodnika namiar na jakąś stronę, która organizuje takie loty, ale sam po powrocie do domu zacząłem szperać w necie. Po chwili znałem już trasę naszej wyprawy, jednak przez kolejne dwa tygodnie ustalałem z pracownikiem biura podróży wszelkie szczegóły tej trasy, lekko zmieniając pierwotny jej rys. Już nie pamiętam dokładnego okresu zakupu biletów, ale był to przełom roku 2010 i 2011. W każdym razie od nowego roku 2011 odliczaliśmy czas do dwóch wydarzeń. Pierwsze z nich sprzyjało temu drugiemu, a mianowicie, w sierpniu czekał nas nasz ślub, by następnie wybrać się w podróż poślubną. Teraz już wiedzieliśmy, że podróż będzie wyjątkowa, po prostu, dookoła świata ;D Czas upływał nam przyjemnie, już byliśmy po ślubie, już kompletujemy niezbędne rzeczy do wyprawy, zacieramy ręce – jesteśmy tak podekscytowani, ze stale czujemy się skołowani. Na dwa tygodnie przed wyjazdem przytrafiła się nam rodzinna tragedia. Moja Żona rutynowo mknie do pracy i tylko po to, by prosto z przystanku autobusowego, na którym docelowo wysiada, udać się do szpitala; jakiś pajac wyjechał przed autobus, a kierowca trzeźwo myśląc zatrzymał autobus w miejscu. Efekt był taki, że Żona ma uderzyła kolanem w naprzeciwległy fotel i złamała sobie rzepkę ;( Tydzień w gipsie i nóżka usztywniona przez stabilizator do 4, 6 tygodni ;( Na tydzień przed wyjazdem taka tragedia!!! Wyobraźcie sobie jak Magdalena się czuła!!! Ja zamiast przygotowywać plan zwiedzania, cały czas biegałem po lekarzach lub za czymś innym. W tym stanie psychicznym nie wiedziałem co z sobą zrobić, poza tym, że byłem stale przy mej Żonie!!! Wiele myśli głośno wypowiadanych by zostać, wyjazd przełożyć, zakopać się pod ziemię, gdzieś się ukryć lub zniknąć.. Jednak Magdalena to dzielny bohater, dla którego wynająłem wózek inwalidzki, którego spakowałem do jednego plecaka, wziąłem za rękę i uciekliśmy w dobrej wierze w naszą podróż poślubną – niewątpliwie wyjątkową podróż poślubną.. Nasza wypadowa baza rozpoczynała się u naszego znajomego w Londynie. W mieście, w którym mieliśmy przedsmak tego co nas czeka w odległym świecie. Przedzieranie się przez zatłoczone ulice z osobą na wózku nie należy do najłatwiejszych rzeczy, a wspinanie się na wysokie krawężniki, szukanie dogodnego podłoża czy korzystanie z metra, gdzie na wielu stacjach nie ma wind, a korytarze ze schodami nigdy się nie kończą, uwrażliwiają człowieka jeszcze bardziej na widok osób z trwałą niepełnosprawnością. Trzeciego dnia pobytu w Anglii, ruszyliśmy prosto do Hong Kongu (lecieliśmy liniami British Airways), dotarliśmy tam 11 października, a to oznaczało, że podróż na dobre się rozpoczęła. Na lotnisku czekała na nas znajoma, którą dwa miesiące wcześniej gościliśmy u nas w domu. Teraz mieliśmy wspaniałą okazję spotkać się raz jeszcze i dobrze się wspólnie bawić. Crystal nie mogła nas przyjąć u siebie, ponieważ jej mieszkanko nie jest przystosowane do przyjmowania gości z plecakami ;D Ale na szczęście czekała na nas rodzina Servasowa.
 
 
Posted by Picasa
(powyższe zdjęcia przedstawiają widok z naszego mieszkanka) ;D Po odszukaniu naszego domu, Melissa przywitała nas niezwykłymi owocami i po miłej pogawędce wyszliśmy na pierwsze spotkanie z miastem. Cały nasz pobyt w Hong Kongu przeznaczyliśmy na intensywne plądrowanie wszystkich zakamarków oraz atrakcji typowych dla turystów. Mieszkaliśmy na półwyspie Kowloon, skąd mieliśmy niezwykle blisko do głównych atrakcji miasta. Żyliśmy w centrum kolorów i zapachów świata, w centrum skrajności, gdyż wokół nas gołym okiem zauważalna była piszcząca bieda, a my ulokowani zostaliśmy w nowoczesnym wysokościowcu liczącym 50 pięter. Widok z naszej sypialni z 19 piętra roztaczał się na Port Victorii, który wywarł na nas niesamowite wrażenie. Wyspa Centralna jest nowoczesnym centrum finansowo-administracyjnym, które składa się z samych drapaczy chmur.






Posted by Picasa
Można się tam dostać wodną taksówką, promem czy też metrem, jednak prom wygrywa, gdyż cena jest symboliczna, a widokami można długo się upajać. Port Harbour jest ciasno położony pomiędzy półwyspem Kowloon i wyspą Centralną, inaczej Central Island. Cały nasz pobyt spędziliśmy na zwiedzaniu i jedzeniu ;D W mieście można zjeść wszystko i można pozbyć się całego budżetu, oblizując palce; mam tu na myśli, że w wielu restauracjach karty menu nie mają cen, a te, które nawet je posiadają to i tak wynik końcowy często może być inny niż nam się to wydawało przed złożeniem zamówienia. Jednak całą tę sytuację ratuje serce Kowloon, czyli okolice Temple Street, Saigon Street czy Shanghai Street.










Posted by Picasa
Cała okolica przeistacza się w bazarki i jedną wielką kuchnię. Wszędzie przesiadują porozbierani z koszulek mężczyźni, czuć opary alkoholu, herbaty, każdy żuje coś w buzi, widać szczere uśmiechy, stare twarze, młode wyglądające jak stare, każdy jest spocony, zmęczony – w końcu klimat się zmienia, jednak wieczory sprzyjają takim widokom, kiedy wilgotność tak nie dokucza, słońce nie pali, a i deszcz przemija czasem.. wszędzie jest kolorowo, głośno, ulice pachną jedzeniem, w każdej restauracyjce jest tłoczno i przyjemnie, a zarazem surowo – tak zwyczajnie, za czym ja bardzo tęsknię!!! Jedną z ciekawszych atrakcji tego nocnego targu są stoiska z wróżkami, do których ustawiają się kolejki – atmosfera tego miejsca jest bardzo poważna, ale co krok można zostać czymś rozbawionym; wszystko zależy od naszego poczucia humoru. Z pewnością kobieta zajmująca się księgowością i liczeniem kasy ubrana w strój wróżki wyglądała co najmniej powalająco. Z pewnością w Hong Kongu trzeba stracić wiele kalorii przechadzając się Nathan Road, obejść nabrzeże Tsim Sha Tsui z ciekawą aleją gwiazd, muzeami i liniami Star Ferry, skąd można wypłynąć w mniej i bardziej odległe wyspy HK. Warte poświęcenia uwagi jest odwiedzenie Muzeum Nauki w Hong Kongu oraz Muzeum Historii Hong Kongu, to drugie niezwykle pobudza wyobraźnię, ponieważ do każdej ekspozycji można wejść i zobaczyć repliki wiejskich zabudowań, uliczek, wiosek rybackich, sklepów i innych rzemieślników. Najlepszy dzień do odwiedzenia muzeów w HK, to środa, ponieważ tego dnia nie są pobierane opłaty za wstęp. Nam tego dnia dokuczał nieustannie ciężki deszcz, więc podjęcie decyzji o zwiedzeniu tych muzeów przyszło nam o wiele łatwiej. 13 października postanowiliśmy odwiedzić wyspę Lantau, a tam wioskę rybacką Tai O oraz klasztor Po Lin. Największą atrakcją Po Lin jest Wielki Budda – posąg ten umiejscowiony jest na szczycie góry i mierzy 26 metrów.









Posted by Picasa
Z kolei wioska rybacka Tai O jest wspaniałym miejscem by poczuć prawdziwą wiejską atmosferę. Można długo spacerować wąskimi uliczkami, zajrzeć do klasztoru i uciąc ciekawą pogawędkę z lokalnymi mieszkańcami. Wioskę charakteryzuje położenie na rzece, na drewnianych palach. Szeregowe rozłożenie tych lepianek, wszechobecny spokój i brak pośpiechu, sprawia, że i my całkowicie naturalnie zwolniliśmy.. znaleźliśmy tam mnóstwo czasu na złapanie oddechu jak i kolorów na twarzach, ponieważ słońce tego dnia było dość ostre.













Posted by Picasa
Tę wspaniałą wycieczkę zakończyliśmy zdobyciem Góry Wiktorii, a dokładnie tarasu widokowego znajdującego się na jej szczycie. Widok z tego miejsca jest nieprawdopodobny – jak na talerzu ukazuje się cały Port Wiktorii okrążony z każdej strony lasem wysokościowców. Widoczność była nieco ograniczona przez zachmurzone niebo, ale i tak widok powalił nas na kolana.





Posted by Picasa
Ostatniego dnia wraz z naszą rodziną Servasową i Crystal, wybraliśmy się do ogrodu Nan Lian, który znany jest z Pawilonu Perfekcyjności umiejscowionym na środku małego jeziora.








Posted by Picasa
Po przyjemnym spacerze zostaliśmy zaproszeni na pożegnalny obiad, gdzie jedliśmy wiele dań Dim Sum. Niestety nasz pobyt w Hong Kongu dobiegał końca, a ciekawość poznania kolejnych miejsc przyciągała nas do siebie jak magnes. W ten oto sposób znaleźliśmy się w autobusie jadącym na lotnisko; nasz kolejny przystanek to Singapur, do którego zawitaliśmy 15 października. Dodam, że tym razem mieliśmy ogromną przyjemność lecieć liniami lotniczymi Cathay Pacific - perfekcyjna obługa i warunki podczas lotu. Naszym gospodarzem był Adrian, rodowity Singapurczyk. Mieszkaliśmy na zwyczajnym osiedlu Ang Mo Kio, z którego mieliśmy dobry kontakt do centrum miasta. Obok domu znajdowało się kilka hal z małymi restauracyjkami, w których próbowaliśmy lokalnych specjałów, jednak najbardziej przypadła nam do gustu słodka kawa. Kawę serwowali w szklankach, na których to dnie znajdowało się skondensowane mleko, tak na 2 centymetry, a wcześniej przygotowana kawa była rozlewana z bańki mieszczącej chyba 3, a może i 4 litry tego cudownego stawiającego na nogi napoju. Samo miasto nie zrobiło na nas oszałamiającego wrażenia. Jedno jest faktem, że Singapur jest najbezpieczniejszym miejscem na świecie pozbawiony wszelkich rozbojów, przekrętów, a nawet trzęsień ziemi czy ataków tsunami. Słońce świeci przez cały rok, no aż chce się tam zamieszkać, choć prawdę mówiąc trzeba tam się udać by sprawdzić panujący klimat na własnej skórze. Jak dla mnie, to było za gorąco, a podwyższona wilgotność w połączeniu z palącym słońcem nie ułatwia życia. Może takie wrażenie odnoszę, ponieważ przemieszczałem się po mieście robiąc wiele kilometrów z Magdalenką na wózku inwalidzkim i poczucie wycięczenia było potęgowane warunkami atmosferycznymi. Muszę dodać, że ja to jeszcze jakoś znosiłem, ale moja Żona przyklejała się do wózka, co musiało być mało przyjemne. Godne polecenia jest odwiedzenie Chińskiego Ogrodu – wspaniała zielona przestrzeń wśród pagód, z cudownym ogrodem z wieloma gatunkami drzewek bonsai.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Na terenie tego samego ogrodu znajduje się typowy Ogród Japoński, który składa się z samych skał, kamieni i piasku. Przez ten ogród zaledwie śmignęliśmy, gdyż nigdzie nie było cienia, a palące słońce przebijało się przez deszczowe chmury, z których chwilę wcześniej padł ulewny deszcz. Niewątpliwie w godzinach późno popołudniowych należy zwiedzić China Town oraz Little India – obie te dzielnice są interesujące, pełne zapachów, dobrego jedzenia, muzyki.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Wszechobecny tłum sprawia wrażenie chaotycznego, ale tam wszystko pracuje jak w szwajcarskim zegarku. Mnóstwo sprzedawców, knajpek, samochodów co doprowadza do zawrotu głowy i aż chce się gdzieś usiąść by pobyć w tym miejscu dłużej. Bardzo przyjaźni ludzie, miejsca tętniące życiem na okrągło; te dwie dzielnice trzeba zwiedzić i dać się porwać tej pozytywnej energii. Po tych przyjemnych chwilach spędzonych w Singapurze, nadszedł czas by udać się do serca Malezji, do miasta Kuala Lumpur. Miasto to pretenduje do tego, aby stać się przyjazną stolicą na skalę światową, z dobrym transportem publicznym, świetnymi drogami, nieograniczonymi możliwościami edukacyjnymi, a w szczególności chce być miastem przyjaznym dla młodych rodzin pragnących powiększać swoje rodziny. Wszystko co wymieniłem i co mógłbym jeszcze tu dodać, prawdopodobnie nigdy nie będzie prawdą, ale skoro rząd Malezyjski ma takie plany, to może za 30 lat coś się tam zmieni na lepsze. Póki co z naszych doświadczeń mogę powiedzieć, że miasto w żaden sposób nie jest przyjazne dla osób niepełnosprawnych, a nawet dla rodziców prowadzących swoje pociechy w wózku. Drogi są kiepskie i wrażenie bazaru towarzyszy przez cały czas na każdym kroku. Udała im się zaledwie jedna budowla, Petronas Towers.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Ogromny nowoczesny wieżowiec mający 88 pięter, z anteną sięgający do 451 metra n.p.m. stał się wizytówką tego miasta. Jednak wjazd na punkt widokowy mija się z celem, ponieważ kto chciałby wydawać sporą ilość kasy, by z góry podziwiać bazarowy klimat? Oczywiście miasto nie powala swym urokiem, choć atmosfera pomieszania z poplątaniem zdecydowanie wciąga i nakłania do głębszej eksploracji. Coś było w tym miejscu, co nie pozwoli nam zapomnieć o nim za szybko, a nawet wręcz przeciwnie, będzie nam miło, kiedy wtargniemy tam ponownie. Z pewnością trzeba dodać, że jedzenie jest znakomite, kilka kuchni świata, a to wszystko w niewielkiej cenie. Tak jak w Singapurze pokochaliśmy kawę, tak w Kuala Lumpur herbatę – również cholernie słodka, ale kilka limonek wrzuconych do środka neutralizuje przesadną słodkość. Muszę tu dodać, że od kilku lat nie korzystamy z cukru, ale tych napoi nie wyobrażam sobie wypić bez dużej „zawartości cukru w cukrze”. Ostatni wieczór spędziliśmy w Kampung Baru, gdzie można znaleźć wiele restauracyjek, wśród których lokalni spędzają całe wieczory relaksując się po długim ciężkim dniu pracy. Znów jedliśmy i popijaliśmy wspomnianą wcześniej herbatę. Już nie mogliśmy doczekać się zwolnienia tempa, a kolejny przystanek prognozował wakacyjną atmosferę. Już 22 października dolecieliśmy na Bali, do Denpasaru. Zaraz po opuszczeniu lotniska zostaliśmy zaatakowani przez taksówkarzy. Dobrze, że nasz kolejny Host podpowiedział nam ile powinniśmy zapłacić za taxi z lotniska do jego domu, ponieważ jeden śmiały taksówkarz zaproponował nam podwiezienie za jedyne 350 000 rupii – niezły „As”, tak sobie pomyślałem, gdyż już wcześniej wiedziałem, że nie powinniśmy zapłacić więcej jak 80 000 rupii. Weź tu teraz jedź na Bali i zamów taksówkę ;D Jak człowiek nie wie ile, co i jak, to wpada w ten wir przepłacając za wszystko nawet pięciokrotnie. W końcu dotarliśmy do Patricka i Rosy, on był Francuzem, a ona urodzona była na sąsiedniej wyspie, Javie. Tego dnia nasz gospodarz obchodził urodziny, tak więc wieczór mieli zaplanowany, a my o tych planach dowiedzieliśmy się po zajechaniu do domu. Wpadliśmy wprost na pyszną kolację i mogliśmy poznać ich najbliższych przyjaciół. Następnego dnia zostaliśmy zabrani przez naszych gospodarzy na całodniową wycieczkę w okolice Danau Batur, która rozpaliła nasze zmysły, gdyż ujrzeć mogliśmy piękny krater Gunung Batur.
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
W pobliskiej wiosce Rosa miała spotkanie z bliskimi przyjaciółmi, którzy wspólnie prowadzą fundację na rzecz biednych rodzin, a przede wszystkim dzieci. W drodze powrotnej do Denpasar, w okolicy Gianyar wpadliśmy na obiad do restauracji z najpiękniejszym widokiem – bezpośrednio na nieprawdopodobne tarasy ryżowe; widok, o którym marzyłem od wielu lat. Teraz mogłem zjeść pyszny obiad, rozmawiając z cudownymi ludźmi, stale zerkając na niezwykłą przyrodę.
 
 
 
 
Posted by Picasa
Kolejny dzień spędziliśmy na wycieczce w kierunku plaży Sanur, którą po trzech godzinach spaceru, w końcu namierzyliśmy. Cudowne widoki na Ocean Indyjski, woda ciepła jak domowa zupa, mnóstwo łodzi rybackich, gdzieś w oddali gro turystów, a my siedzimy sobie jak zwykle w zacienionym miejscu, podpatrując przyrodę i wsłuchując się w jej odgłosy. W drodze na plażę spoglądaliśmy na małe salony SPA; porównywaliśmy oferty jak i konfrontowaliśmy ceny, a wszystko po to by w kolejnych dniach korzystać z lokalnych masaży ;D
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Dzień na plaży upłynął nam w leniwej atmosferze; natomiast kolejny różnił się od poprzedniego tylko tym faktem, że nasz Host zabrał Madzię do prywatnej kliniki w celu zaczerpnięcia informacji jak ma się Madzi kolanko. Trafiliśmy do recepcji, która przypominała hotelowy hall z punktem informacyjnym, ciepłe powietrze muskało nasze twarze, ponieważ pomieszczenie, w którym przebywaliśmy, nie było niczym zabudowane, siedzieliśmy już w klinice, ale nie było żadnych okien ani drzwi; w sumie to i po co, przecież lato tam jest przez cały rok ;D W końcu Madzia została zaproszona na RTG, a później na konsultację z lekarzem; diagnoza mogła być tylko jedna i długo przez nas wyczekiwana. Ten dzień długo wspominaliśmy, gdyż dobiegł 4 tydzień kiedy Madzia nie używała swej nóżki, co tego dnia się całkowicie odmieniło. Lekarz nakazał, by porzucić wózek inwalidzki i od tej pory ćwiczyć nóżkę, brać wzmacniające lekarstwa i niczym się nie martwić. Wiadomość ta uskrzydliła nas, a w szczególności Madzię; od tej pory mogliśmy zacząć spacery, za którymi już dawno się stęskniliśmy. Na kolejny dzień mieliśmy plan, aby objechać największe atrakcje Bali, ale do tego potrzebne było nam auto, najlepiej z kierowcą/przewodnikiem. Nasz kierowca był przyjacielem Rosy i chyba nie do końca przewodnikiem. Myślę, że sam fakt, życia na wyspie sprawił, że ją dobrze zna, ale po krótkim zastanowieniu powątpiewam, że był i kierowcą; mam tu na myśli to, że wiedział jak prowadzić pojazd, ale delikatnie mówiąc, prowadził w sposób mało inteligentny. W trakcie tej wycieczki dowiedziałem się, że nasz przewodnik zakupił prawo jazdy, co czyni większość Indonezyjczyków. Ten ruch być może tłumaczył jego jazdę, ale z drugiej strony, może oni wszyscy tak jeżdżą – na pierwszym biegu przejechaliśmy chyba 5 kilometrów, gdzie nawet ręka mu nie drgnęła, aby zmienić bieg i oszczędzić silnik swojego vana. Kolejna niespodzianka pojawiała się kiedy wrzucał kierunkowskaz na zwykłym zakręcie, czy to w lewo czy w prawo – na zakręcie przypominającym banana, który nie rozgałęzia się na większa siatkę dróg, który jest zwykłą drogą prowadzącą w przód.. może nasz driver wychodził z założenia, że skoro w samochodzie zainstalowano kierunkowskazy, to trzeba ich kiedyś używać . W każdym razie jechał bezpiecznie i nie palił w środku papierochów. Nadrabiał zawartość smogu w płucach kiedy znajdowaliśmy się poza autem, wtedy odpalał jednego papierosa od drugiego.. Co do samych atrakcji, to też nie był przekonany co koniecznie musimy zwiedzić, tak więc dobrze, że dzień wcześniej lekko się przygotowałem i zasugerowałem miejsca, które chcielibyśmy ujrzeć. Pierwszy przystanek zaliczyliśmy w Batubulan, w którym to mieście można zobaczyć tańce Baronga.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Taniec, który ujrzeliśmy przedstawia walkę Baronga z Rangdą, inaczej walkę dobra ze złem, a sami Balijczycy wierzą, że te dwie siły nie istnieją pojedynczo. Ciekawostką jest, że spór ten nie wyłania wygranego, ani pokonanego. Zaraz po zakończeniu tego ponad godzinnego przedstawienia ruszyliśmy w kierunku długo oczekiwanej przeze mnie świątyni Pura Ulun Danu Bratan. Znajduje się ona na północnej części wyspy, nad pięknym jeziorem Danau Bratan, który dodatkowo otoczony jest niewielkimi górami. Dla osób, które chciałyby spróbować dostać się na pobliskie szczyty, powiem, że najwyższy z nich znajdujący się w okolicy świątyni sięga 2098 metrów i nazywa się Catur. Co do samej konstrukcji świątynnej, urzekła nas jej gracja i wdzięk.
 
 
 
 
Posted by Picasa
Licząca 11 pięter pagoda, a inaczej określana przez Indonezyjczyków, Meru, pięła się w górę niczym rakieta gotowa do wzbicia w przestrzeń kosmiczną. Teren świątynny otoczony jest ładnym parkiem, niestety na próżno w nim szukać spokoju, gdyż turyści masowo okupują każdy skrawek przestrzeni. Dlatego nie traciliśmy czasu i żwawym krokiem kierowaliśmy się do auta, jeszcze tylko opłata parkingowa i jedziemy dalej; po kilkunastu minutach wspięliśmy się na taras widokowy, z którego rozpościerał się ciekawy widok na bliźniacze jeziora Danau Buyan; natomiast chwilę wcześniej zatrzymaliśmy się na wąskiej drodze by poobserwować wolno żyjące małpy. Poza nimi, można było rzucić okiem na jedno z bliźniaczych jezior, ale mnie lekko zniechęcały do tego te małpy. Wolałem się do nich nie zbliżać i zachować właściwy dystans; naturalnie na wyprawę wzięliśmy nasze żółte książeczki z wieloma wpisami o odbytych szczepieniach, ale tego przeciwko wściekliźnie, nie wykonaliśmy. Powiem, że krajobrazy na Bali wyjątkowo są przyzwyczajone do widoków turystów z aparatami fotograficznymi, pięknie pozują wdzięcząc się najlepiej jak tylko potrafią, sprawiają, że trudno przejść obojętnie obok ich wdzięku i uroku. Zatem po kilkunastominutowej sesji plenerowej polom ryżowym przypisanym do listy światowego dziedzictwa UNESCO, udaliśmy się w kierunku Pura Tanah Lot, by uchwycić tę świątynię jeszcze przed zachodem słońca.
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Zmierzając w kierunku południowej części wyspy, skoczyliśmy poznać atmosferę jednego z wielu tradycyjnych balijskich bazarów. Trochę męczące jest kiedy każdy zaprasza Ciebie do swego kramu, by jeszcze przed zakupem spróbować lokalnych specjałów; my akurat wypróbowaliśmy lokalne owoce, zapewniając przemiłe kobiety, że z pewnością coś u nich kupimy – nigdzie indziej tylko u nich. Jednak trudno jest przejść przez ogromny bazar, gdzie dla przykładu znajduje się około 100 stoisk, a w ich otoczenie wklejona jest zaledwie garstka turystów. Wtedy, jest się narażonym, że każdy chce nam coś sprzedać po niezwykle atrakcyjnej cenie. Podpowiadam tu naszym następcom, że należy się mocno targować i dążyć do 1/5 ceny od kwoty wyjściowej. Nasza teoria się sprawdziła – kiedy wszyscy tak nas namawiali, stwierdziliśmy, że nic nie kupimy. Jednak jednej kobiecie udało się ubić z nami interes – oczywiście dla niej to nie był żaden biznes, sprzedając turystom swój towar, właśnie po 1/5 ceny. Pani była tak miła, że kilka razy do niej wracaliśmy, ale z naszej strony był to element strategii, gdyż wpierw nie można pokazywać po sobie, że danym produktem jesteśmy zainteresowani, dla zabawy coś tam negocjujemy i wtedy wychodzimy; po nawoływaniu wracamy niepewnym krokiem, kontynuujemy negocjacje, już prawie kupujemy i znów wychodzimy mówiąc, że ceny są nieuczciwe i nie na naszą kieszeń. W tym przypadku negocjowaliśmy piękne jedwabne chusty dla mojej Żony – tak bardzo chciała mieć jedną, więc chętnie podjąłem negocjacje, a że mam w tej kwestii duże doświadczenie, to z grymasem na twarzy wróciłem do tej miłej kobiety. Ona już ze łzami w oczach zapewniała mnie, że cena jaką dam, to dla niej żaden interes – jednak to ona była z kraju, w którym każdy kończy wyższą szkołę handlu i negocjacji, o kierunku – zedrzyj z białego ile możesz, a on i tak zapłaci, więc domyślam się, że i te łzy były tylko powtórką z ćwiczeń. Niestety nie pamiętam ceny wyjściowej, ale efekt końcowy był taki, że zbiłem tę kwotę do wysokości 1/5 ceny wyjściowej i w tej kwocie kupiłem nie jeden szal, tylko dwa. Miła pani, z krokodylimi łzami w oczach przyjęła ode mnie kasę, zapewniając mnie, że to dla niej nie był dobry interes – oj tam, oj tam ;D Kierowca już na nas czekał, a my nie mogliśmy się doczekać pięknego widoku na zachodzące słońce nad bezkresem Oceanu Indyjskiego – dodatkiem miała być świątynia umiejscowiona na olbrzymiej skale przez lata rzeźbionej przypływami morza. Zanim dojechaliśmy do Pura Tanah Lot, podjechaliśmy na nasze ulubione Nasi Goreng i butelkowaną zwykłą mrożoną herbatę. Niestety, zabrakło nam 10 minut, aby dotrzeć w dogodne miejsce, by na tle wielokolorowego nieba uchwycić świątynię. Jednak po całym udanym dniu przeróżnych atrakcji, jak tu można czuć smak porażki? Niesfotografowanie Tanah Lot nie było rozpatrywane przez nas w kategoriach porażki, gdyż zachód słońca jak miał być, tak był, a i świątynia też spotkała się z naszym podziwem i pełnym uznaniem.
 
 
 
 
Posted by Picasa
Ostatnią rzeczą jaką mieliśmy wykonać przed powrotem do domu był zakup wybornego balijskiego chleba i rozliczenie się z naszym niezwykłym kierowcą. Kolejny dzień był przeciwieństwem poprzedniego, a mianowicie, w planie mieliśmy długi spacer na plażę Sanur, kąpiel w Oceanie i balijskie masaże. Plan w 100% udało nam się wykonać i w pełni zregenerowani poszliśmy spać. Kolejny dzień był naszym ostatnim na tej rajskiej wyspie, więc stwierdziliśmy, że pospacerujemy po Denpasarze, znajdziemy fajną przydomową knajpkę, w których zdarzają się takie nietypowe sytuacje, kiedy małe dzieci zupełnie golusieńkie wybiegają z domu i wśród stolików szukaja zabawy – klimat niesamowity – jesz obiad, popijasz sobie kawkę, gdzieś w końcu sali twą uwagę przyciąga rozdarty na maxa telewizor, a z pomieszczeń mieszkalnych dobiegają głosy krzyczących dzieci. Nam wtedy ukazał się mały bobas, zupełnie goły, za którym szybko wybiegła mama, gdyż dziecko ujrzało jakąś piłkę, która leżała zbyt blisko ulicy. Jak sobie wspomnę ten czas, to robi mi się ciepło na sercu i żołądku, gdyż po drugiej stronie ulicy, jakiś sprzedawca smażył świeżo złowione ryby, a kuszący nozdrza zapach rozchodził się na wszystkie strony. Zaraz obok nas, znajdował się bazar, na którym wszyscy sprzedawcy szykowali się do wieczornego handlu , tak więc zgiełk był szalony i niesamowicie pocieszny, a jednocześnie trudny do ogarnięcia. Każdy za czymś gonił, ktoś coś gotował, smażył, kroił, a my zatopieni w promieniach słonecznych z wypełnionymi żołądkami, leniwie poszukiwaliśmy salonu z masażami. Była to ostatnia szansa, aby w przyjaznej cenie odprężyć ciało i umysł. Po długim spacerze natknęliśmy na salon piękności, niestety był jeszcze zamknięty, ale po zaczerpnięciu informacji w sąsiednim salonie fryzur, mieliśmy pewność, że wybrany przez nas salon, wkrótce będzie otwarty. Moja Żona zadeklarowała, że poczeka tyle ile będzie musiała, a ja poszedłem w poszukiwaniu czynnego salonu z masażami. Wróciłem po 20 minutach i Madzię zastałem już w trakcie wykonywanego masażu; tak więc miałem jeszcze godzinę, zanim to ja miałem zająć stół do masażu. Niestety brakowało w tym miejscu klimatyzacji i zbyt zawiesisty klimat szybko mnie przepędził na ulice Denpasaru. Z precyzyjnie wyliczonym przeze mnie czasem, wróciłem na końcówkę masażu. Po krótkiej chwili i lekkich negocjacjach z właścicielką lokalu, poszliśmy na całość zostawiając w lokalu całą naszą indonezyjską walutę. Wzięliśmy masaż dla dwojga – dla Madzi była to kolejna godzina masażu, a później zostaliśmy zaproszeni na przyjemną kąpiel w olejkach, płatkach róż - herbata też na nas czekała – akurat jak na kąpiel w podróży poślubnej, było idealnie ;D Po cielesnej i jednocześnie psychicznej regeneracji, pozostał nam ostatni cel - spakować plecaki i udać się na lotnisko. Na początku wzięliśmy zimny prysznic i rozpoczęliśmy zbieranie naszych rzeczy. Uwinęliśmy się dosyć szybko, ponieważ nie chcieliśmy spóźnić się na lotnisko, a pierwotna wersja dotarcia w miejsce skąd mieliśmy udać się po kolejną przygodę, nie przewidywała żadnego środka lokomocji. Jednak i tego dnia Opatrzność miała nas pod swoją opieką, ponieważ Patrick zaoferował nam podwiezienie na lotnisko. Tym samym zyskaliśmy trochę czasu, który w zasadzie i tak szybko zleciał, gdyż dzień na tak zwanych walizkach, chyba każdy z was odczuwa w podobny sposób, jakby było się w drodze; w drodze na pociąg, autobus czy samolot i mimo iż było nam cudownie, to jednak pragnęliśmy być już na szlaku i jednocześnie osiągnąć nasz kolejny przystanek. Każdy dotychczasowy punkt naszego programu paraliżował nasze umysły, choć miejsca, które były przed nami, robiły dokładnie z nami to samo, z tym że siła rażenia była o wiele większa. Teraz jak próbuję sobie przypomnieć me myśli sprzed kilku lat, na hasło 'Australia' robiło mi się ciepło w całym organizmie, a tętno mimowolnie się zwiększało. Podróż w to miejsce kojarzyła mi się z takimi myślami jak: jeszcze nie teraz, wytrzymaj jeszcze trochę, później – stale wiedząc, że kiedyś się tam znajdę, na pewno tam będę, jednak teraz jest trochę za drogo, ale wiem, że znajdę jakiś sposób na Australię. Po iście przyjacielskim pożegnaniu z Patrickiem i wręcz rodzinnej gościnie w jego włościach, pozostała nam jedynie odprawa, dodatkowa opłata za pobyt w Indonezji (zanim znaleźliśmy się na Bali, wiedziałem, że czeka nas opłata za wizę w wysokości 25$, ale nikt nie mówił, że taką samą kwotę trzeba uiścić przy opuszczeniu tego miejsca!!!) oraz lot do tak odległej i tak bardzo niedosięgnionej, gorącej i enigmatycznej Australii. Po wniesionej opłacie musiałem znaleźć komputer z dostępem do internetu. Zabieg ten był konieczny do wykonania, gdyż musiałem poinformować naszego następnego hosta o naszym przybyciu. To co teraz powiem będzie trudne do przyswojenia, ale ani na Heathrow, ani w Hong Kongu czy też w Singapurze nie było możliwości na skorzystanie z darmowego netu, a tu proszę bardzo, niewielka wysepka, z niewielkim lotniskiem i halą takiej wielkości jak stara hala na Okęciu, odnajduję komputer z upragnionym łączem internetowym. Szok! Nie zwlekając, jak najszybciej załatwiłem priorytety i biegiem kierujemy się do bramki. W środku nocy dotarliśmy do Darwin. Transfer trwał 4 godziny, więc Madzia poskręcana jak to tylko możliwe spała mi na kolanach, a ja czuwałem. W tym miejscu wspomnę o jednej sprawie dotyczącej naszych biletów. Kiedy byliśmy w Singapurze, pracownik biura podróży, w którym dokonywaliśmy zakupu naszych biletów Round The World, dokonał pewnych zmian związanych z przebukowaniem kilku lotów i zmianą linii lotniczych. Całe to zamieszanie było spowodowane strajkiem w australijskich liniach lotniczych, Quantas. Wracając do naszego oczekiwania na lot do Cairns - Madzia smacznie śpi, a ja lekko nie daję rady i tocząc bój z mymi powiekami, na szczęście tylko chwilami, przegrywam. W każdym razie tablica odlotów znajduje się vis a vis nas. Na około 2 godziny przed odlotem pojawia się informacja o naszym locie i tu ciekawostka - była tam wiadomość o naszym locie sprzed czasu dokonania zmian i tak samo o locie po dokonaniu zmiany. Jednym słowem mówiąc, informacja, która wprawia w poczucie lekkiego zakłopotania. Efekt tego był taki, że pierwszy raz w życiu, słyszę z głośników nasze nazwiska, jak do tej pory zawsze się dziwiłem, że ktoś spóźnia się na swój samolot, ryzykując tym, że nie opuści lotniska w planowanym czasie. Tym razem, to nam niewiele brakowało, by zostać nieco dłużej w Darwin; obudziłem Madzię i błyskawicznie udaliśmy się do wymaganej bramki. Mimo nieplanowanej paniki, z ulgą odetchnęliśmy tuż po przekroczeniu progu samolotu. Po niespełna trzech godzinach , o ile dobrze pamiętam, szczęśliwie dolecieliśmy do Cairns. Nie miałem żadnej zwrotnej informacji od naszego nowego gospodarza, dodam tylko, że była to osoba, która przed nami nikogo nie gościła i tym samym, jedyna osoba, która zgodziła się nas przyjąć. Podsumowując, szczypta niepewności towarzyszyła nam, ale tylko przez pewien czas. Przy okazji nadmienię, że w profilu osoba ta nie miała żadnej fotografii, więc zupełnie nie wiedzieliśmy kogo się spodziewać. Widzę przy lotniskowej kawiarence, że przy zakupie na daną kwotę, można skorzystać z netu. Niestety, tego dnia serwer nie działał, co było jednoznaczne, że jedyna szansa na odczytanie maila zawiodła. Po upływie 20 minut z moją Madzią, ustaliliśmy, że trzeba szukać noclegu na własną rękę. Na lotnisku było przejmująco cicho, coś wisiało w powietrzu; poza nami było kilka osób z obsługi lotniska. W pewnym momencie otwierają się drzwi i w progu staje mężczyzna, który swym wnikliwym spojrzeniem, zupełnie jak Terminator T1000, namierza parę turystów. Pewnym krokiem zmierza w naszym kierunku, Madzia w dalszym ciągu udziela mi odpowiedzi na wcześniejsze moje pytanie, po czym sam poczułem przypływ nadludzkiej siły, która podpowiada mi, że ten człowiek, jest długo przez nas wyczekiwanym couchsurfurem. Bingo, przeczucia mnie nie zawiodły, a w odległości około dwóch metrów, mężczyzna ten wyciągnął kartkę formatu A4 z naszymi imionami. Radość nasza nie znała granic; przywitaliśmy się i z uśmiechami na twarzach w jednej linii przemknęliśmy na parking. Po zapakowaniu się do samochodu, ruszyliśmy do domu, który otoczony był ogródkiem, w którym rósł sobie bananowiec, i kilka innych owocowych drzewek, w tym mango. Po wniesieniu naszych rzeczy do domu, Geoff podrzucił nas do miasta, a sam pojechał załatwiać swoje sprawy. Wyznaczył nam miejsce i czas ponownego spotkania. Jednym słowem byliśmy urzeczeni jego osobą, organizacją i troską o nasze dobre samopoczucie. Poszliśmy na szybką kawę i drobne świństewko do pobliskiego maka, następnie po przekroczeniu jednej ulicy znaleźliśmy się na deptaku z dosyć pokaźnym, ogólnodostępnym basenem, prowadzącym do linii brzegowej z oceanem. Niestety nie mieliśmy tyle sił, by popłynąć na pobliską rafę koralową, ale usprawiedliwia nas fakt, że wszystkie rzeczy zostawiliśmy w domu i nie udało nam się do końca przewidzieć, czego dokonamy podczas naszego i tak krótkiego pobytu w Cairns. Dodam jeszcze, że mieliśmy za sobą nieprzespaną noc, a do tego świadomość, że jesteśmy w Australii, na tę chwilę w pełni nas to satysfakcjonowało. Kiedy tak z zacienionego miejsca zapoznałem się z otaczającą nas okolicą, Madzia w mgnieniu oka zasnęła. Po godzinie myślałem, że czas drzemki zbliża się nieubłaganie ku końcowi, ale nic bardziej mylnego. Wytrzymałem tak jeszcze kilkadziesiąt minut, do czasu kiedy i mi oczy się zamknęły. Dobrze, że coś mnie oświeciło i zaproponowałem zmianę lokalizacji, dokładnie zmierzaliśmy pod cień, który rzucała piękna palma na trawnik niczym niezabrudzony. Palmy były przepiękne, więc nie mieliśmy kłopotu z wyborem miejscówki; w zasadzie ich ogrom zachęcał nas do tego, by w objęciach palmowego cienia uciąć sobie upragnioną drzemkę.
 
 
Posted by Picasa
I tak wtuleni w siebie pokonywaliśmy zmęczenie lotem, nieprzespaną noc i śladową zmianę czasu. W tym błogostanie doczekaliśmy pory, o której powinniśmy wyczekiwać w umówionym wcześniej miejscu naszego hosta. I tak też się stało, Geoff czekał na nas w swojej ulubionej kawiarence, gdzie zaprosił nas na kawę i ciastko. Po przyjemnej rozmowie pojechaliśmy do domu. Rozpoznaliśmy teren, wzięliśmy prysznic i wieczorową porą postanowiliśmy pokręcić się po centrum Cairns. W formie rewanżu za ciastko, zabraliśmy Geoffa na kolację – była to jego ulubiona koreańska restauracyjka. Kolejną atrakcją było poszukiwanie sklepu z didgeridoo – od zawsze marzyłem o instrumencie, na którym potrafiłbym grać i tak wymyśliłem sobie, że będzie to didgeridoo. W kilka minut sprzedawca tych instrumentów i zarazem producent, prezentował mi siłę tych drewnianych tub. Na szczęście miasteczko nie jest duże, dlatego w przeciągu kilkunastu kolejnych minut napotkaliśmy drugi sklep. W zasadzie wiedziałem, że w pierwszym sklepie dokonam zakupu, ale z czystej ciekawości wybraliśmy się w poszukiwaniu konkurencji. Jednak sprzedawca wraz ze swoim zbyt natarczywym podejściem nie przypadł nam do gustu . W zasadzie, wiele nie można było zarzucić temu typowi, ale czuć było, że gotów jest nam wcisnąć każdą historyjkę, byle by opchnąć którąś z tub. Na nasze szczęście grupka pijanych imprezowiczów zatrzymała się obok nas i urządziła sobie zawody gry na didgeridoo, tak więc wykorzystując moment nieuwagi, zeszliśmy z pola widzenie tegoż sprzedawcy. Zanim zrobiło się całkiem późno, wróciliśmy do domu i mieliśmy jeszcze na tyle czasu, by omówić sobotni dzień. Geoff zaproponował nam byśmy udali się do pobliskiego miasteczka Kuranda, położonego w niewielkich, ale za to bardzo urokliwych górach i ogólnej malowniczej scenerii. Dostać się tam można na kilka sposobów. W naszej sytuacji, jedyny sposób, na który powinniśmy się zdecydować, co też uczyniliśmy, był wjazd do miasteczka starą kolejką torową.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Kolejka mknęła poprzez górzysty teren, który był porośnięty lasem deszczowym. W połowie drogi mieliśmy przystanek z widokiem na piękny wodospad. Po upływie pełnej godziny jazdy dotarliśmy do położonego w ustroniu małego miasteczka. Kuranda to małe miasteczko umiejscowione pośród niewielkich wzniesień. Ma wiele do zaoferowania swym przyjezdnym, a w zasadzie już sam dojazd kolejką jest zapowiedzią wspaniałych jego atrakcji, mile spędzonego dnia oraz niezapomnianych wspomnień. Po opuszczeniu cichego dworca, obraliśmy azymut w stronę ogrodu zoologicznego. W między czasie udaliśmy się na obiad, do którego zamówiliśmy polecany przez Geoffa - ginger beer - piwo imbirowe. Jedzenie było bardzo smaczne, były to kiełbaski w cieście i poporcjowany kurczak, a dobrze schłodzony napój ukoił nasze pragnienie. Po przerwie na posiłek, udaliśmy się do zoo, w którym mieliśmy ogrom zabawy z kangurami, ubaw z koalami i chwilę spokoju wśród aligatorów.
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Miasteczko wraz z jego kilkoma atrakcjami obeszliśmy w kilka godzin. Powrót też był ciekawym przeżyciem, ponieważ przemieszczaliśmy się kolejką linową, gondolą, z której mieliśmy piękny widok na korony drzew lasu deszczowego, który sięgał po sam horyzont. Przed zjazdem do Cairns, skorzystaliśmy z przystanków edukacyjnych, gdzie specjalne ścieżki z przygotowanymi stanowiskami i tablicami informacyjnymi odkrywały tajemnicę tego miejsca. Jeden z trzech przystanków był w pełni multimedialny, a komputery swą tematyką przykuwały naszą uwagę. Tak spokojnie sunęliśmy w powietrzu przez blisko dwie godziny; na końcowym przystanku dosłownie chwilę zaczekaliśmy na Geoffa, z którym to byliśmy wcześniej umówieni. Aby dopełnić nam dzień atrakcjami, Geoff zabrał nas nad Pacyfik. Pokazał nam dwie okoliczne plaże, jedna z nich położona była we wspaniałym miasteczku Palm Cove.
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Mieliśmy tam chwilę by pospacerować głównym deptakiem, by zerknąć jak mieścina prezentuje się od strony oceanu i co bardzo ciekawe, przyglądaliśmy się cudownym drzewom o swoistej nazwie 'Paper Bag Tree'. Po dotknięciu kory tego drzewa, ma się wrażenie, że dotyka się kartki papieru. W drodze powrotnej do Cairns zatrzymaliśmy się przy ogromnej łące, po której hasały wolno żyjące kangury.
 
 
 
Posted by Picasa
W chwili kiedy wróciliśmy do domu, kolacja praktycznie na nas czekała; już wcześniej Geoff zadbał o wszystko, więc to co wymagało upieczenia, wysmażenia, zaledwie w kilka minut znalazło się na naszych talerzach. Po udanej kolacji, wybraliśmy się na małe zakupy. Po przymiarkach, negocjacjach i krótkiej lekcji gry na didgeridoo, opuściłem sklep wraz z tym instrumentem, który stał się moim prezentem od Żony na dzień moich 30tych urodzin. Niestety czas nam za szybko ulatywał i nieubłaganie nasz pobyt u Geoffa dobiegał końca. Dlatego przed zjechaniem do domu, Geoff zabrał nas na jedną z okolicznych gór, na szczycie której znajduje się tak zwany taras z widokiem na całe miasto. Nocną porą, rozświetlone Cairns robiło wspaniałe wrażenie, ehh, tak bardzo było nam smutno, że musimy lecieć dalej. W środku tej samej nocy, mieliśmy lot do Sydney, tak więc ku naszemu zaskoczeniu i zarazem w trosce o nas, Geoff zawiózł nas na lotnisko. Po odczekaniu swego w poczekalni, odprawie w miłej atmosferze i spokojnym locie, przemierzyliśmy około trzy tysiące kilometrów w czasie zbliżonym do dwóch godzin , by znaleźć się na południu wschodniego wybrzeża. Tym razem przyjechał po nas Janusz - Polak, który na początku lat osiemdziesiątych opuścił ojczyznę w poszukiwaniu szczęścia na krańcu świata. Jeszcze będąc w Polsce, przed naszym wylotem, Janusz dzwonił do mnie w jednej sprawie, bym dostarczył mu jakieś koszule i przy okazji rozmowy doradził nam, byśmy zostali dłużej w Sydney i tym samym ominęli, jak to wyraził 'trzeciorzędne' Brisbane. Sam pomysł przyjęliśmy z aprobatą, ale z perspektywy czasu, wiemy, by przed odwiedzeniem rodaka w wieku emerytalnym, mieszkającym od lat na emigracji, przynajmniej trzy razy się zastanowić, zanim wyślemy zapytanie o przenocowanie nas u siebie w domu. Co najważniejsze to zastanowimy się nad tym, czy będzie nam zależało, aby wraz z naszą krwią, wypijana była nasza energia! Za transport z portu lotniczego wybraliśmy autobus - przynajmniej ta opcja była najtańsza. Po 90 minutach jazdy, jednej przesiadce, dotarliśmy na Lilyfield. Rozpakowaliśmy się dosyć szybko, gdyż nie chcieliśmy tracić dnia, tym bardziej, że pogoda zachęcała do wyjścia na zewnątrz. Miałem plan by udać się nad zatokę i spacerkiem dotrzeć do samego centrum. Przez kilka godzin upajaliśmy się widokami tętniącego życiem miasta. Dotarliśmy do Parku Callana i pierwsze co rzuciło nam się w oczy to soczysta i wielobarwna zieleń otaczających nas drzew, krzewów oraz trawy. Naszą uwagę zwróciły drzewa o fioletowych kwiatach oraz widoczna harmonia natury z człowiekiem. Bardzo dużo ludzi spędzało swój wolny czas na świeżym powietrzu; zauważyłem różnorodną formę aktywnego spędzania czasu przez miejscowych. Z tej całej palety możliwości korzystania z uroków natury i dbania o sferę fizyczną z duchową na czele, najbardziej rozczulił mnie widok praktykujących tai chi oraz ambitny trening z uwielbianym przeze mnie kettlebell. Na ten widok, aż złapałem się za serce, ponieważ w mieście, z którego pochodzę takie sceny należą do niezwykle rzadkich widoków, a tu są czymś naturalnym, codziennym.. Wracając do samego spaceru wiodącego wzdłuż linii brzegowej z zatoką, szliśmy cały czas aż do momentu, w którym minęliśmy Bridgewater Park, a za Sydney Secondary School, musieliśmy się wspiąć schodami, które pięły się w kierunku nieznanego nam terenu. Wtedy ujrzeliśmy jednorodzinne domki z żeliwnymi balustradami w wiktoriańskim stylu, wąskie i niekiedy bardzo strome uliczki, pozbawione wrzawy i zgiełku charakterystycznego dla centrum każdego dużego miasta.
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Coraz szybciej robiło się późno, a nam zaczął doskwierać głód - tak z ciekawości, zatrzymaliśmy się przed jedną restauracją, jak się późnej okazało, położonej daleko od centrum miasta, by dla rozpoznania wybadać ceny serwowanych dań. Mianowicie, cena za talerz makaronu z odrobiną mięsa i paroma innymi przyprawami, kosztowała prawie sto złotych. Tym bardziej miny nam zrzedły, a poczucie głodu nie zostało zażegnane. Chwilę później postanowiłem skręcić w stronę ulicy, która sprawiała wrażenie, że na jej końcu sięgającym horyzontu, tętni jakieś życie. Okazało się, że kolejny raz się nie myliłem i całkiem przypadkowo wyszliśmy na główną ulicę Darling St, przy której znajdowały się bary, kawiarenki, a z jednego pubu dochodziły głośne dźwięki twista wygrywane na żywo przez jakiś zespół. Gościom tego pubu nie przeszkadzała jak na takie tańce nazbyt wczesna pora dnia, a zwykle tego typu imprezy osiągają, taki stopień zaangażowania imprezowiczów długo po północy. W każdym razie muzyka oraz klimat tego miejsca zatrzymały nas na trochę i sprawiły, że zapomnieliśmy o dokuczającym głodzie. Jeden rzut oka na drugą stronę ulicy i ukazał nam się duży sklep. Od tego czasu była to nasza ulubiona marka centrum handlowego o profilu spożywczym. Sklep u zbiegu ulic Darling St z Beatle St, okazał się być naszym wybawieniem; już do końca naszego pobytu w Sydney ''stołowaliśmy'' się w Woolworth. Tym razem wyszliśmy na przed-sklepową ławkę i uraczyliśmy się grillowanym kurczakiem, jakimś pysznym pieczywem i najlepszym deserem składającym się z owoców w polewie jogurtowej sycącej jak serek homogenizowany. Po tak zwanym obiedzie, zmierzaliśmy w intuicyjnie wybranym kierunku, byleby ujrzeć zatokę wraz z jej wszystkimi atrakcjami.. Chwilę później minęliśmy Gladstone Park, by ciągnącą się bez końca Darling St dotrzeć na tereny dzielnicy Balmain East, której naturalną granicą była zatoka, Darling Harbour. Podeszliśmy na przystanek Circular Quay, zerknąłem na mapkę z rozkładem jazdy transportu wodnego i po kilku chwilach odpoczynku zaczęliśmy przemieszczać się w stronę domu. Naturalnie, że zatoka wraz z jej nabrzeżem zrobiły na nas piorunujące wrażenie. Na wyciągnięcie ręki mieliśmy most Harbour Bridge, a po drugiej stronie, rozciągało się ścisłe centrum z jej wysokościowcami. Był początek listopada i tym samym początek wiosny, ale przy zachodzącym słońcu, robiło się coraz chłodniej - do mieszkania zawitaliśmy kiedy już całkiem się ściemniło.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Drugi dzień przeznaczyliśmy na odkrywanie uroków centrum miasta. Chciałbym tu podkreślić, że wszędzie docieraliśmy na własnych nogach, poza dwoma wyjątkami, o których wspomnę w odpowiednim czasie. Poranne promyki słońca zapowiadały kolejny udany dzień. Po długim spacerze ulicą Lilyfield Rd dotarliśmy do mostu Anzac Bridge, z którego rozpościerał się ciekawy widok na prawobrzeżną część zatoki Rozelle. Z kolei z lewej strony mogliśmy dojrzeć przycumowane w Porcie Jackson okręty wojenne. Po przeprawie przez most, łagodnym zejściem doszliśmy do cichej ulicy Bank St. Przejście ulicami Pyrmontu nie zajęło nam zbyt dużo czasu, by zatrzymać się przed zaludnionym deptakiem przy Harbourside. Ulokowaliśmy się w strefie restauracyjnej z mocno zróżnicowanym menu, od maka poprzez pizzerie aż po sushi. Widok mieliśmy znakomity, gdyż zajęliśmy wolne miejsca tuż przy Cockle Bay, która w tej części otoczona jest wieloma turystycznymi atrakcjami. Można w tym miejscu udać się do Australian National Maritime Museum, gdzie podziwiać można różne typy statków pływających niegdyś po australijskich wodach., a vis a vis znajduje się Sydney Aquarium i Wildlife World, jednym słowem mówiąc – raj dla płetwonurków i wędkarzy. Nabrzeże jest miejscem, gdzie życie nigdy nie zamiera; można z tego miejsca wypłynąć w rejs po zatoce, a główną atrakcją jest obserwowanie wielorybów. Natomiast kino-maniacy też znajdą coś dla siebie, gdyż w głębi zatoki znajduje się ogromny kompleks kinowy, ale w zasadzie któż odważyłby się zabijać czas w kinie, gdzie ogrom miasta i jego niezwykła różnorodność wciąga jak wir. Reasumując, Darling Harbour jest miejscem, po którym spaceruje się z ogromną przyjemnością, a nasze pierwsze odczucia w tym miejscu były fantastyczne. Przede wszystkim robi fajne wrażenie, kiedy nad głowami przechodniów, z pełną gracją i dostojeństwem przemieszcza się miejski tramwaj. Po poskromieniu uczucia głodu, weszliśmy pewnym krokiem na Pyrmont Bridge, który jest najstarszym na świecie obrotowym mostem. Kolejne godziny upłynęły nam wśród wysokościowców, zatłoczonych chodników i głośnych ulic. Wśród niespójności architektonicznej można trafić na ciekawe smaczki, a niewątpliwie najciekawszym z nich jest budynek Królowej Wiktorii, stanowiący wzór neoromańskich budowli. Obecnie budynek ten jest przepiękną galerią handlową z niezliczoną ilością sklepów i butików. Nie wspomnę o tym jakie wrażenie wywiera Opera House oraz Harbour Bridge.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Szczęśliwie dotarliśmy pod gmach Opery tuż przed zachodem słońca, tak więc mogliśmy podziwiać dachy budynku z zachodzącym słońcem w tle.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Następnego dnia zapragnęliśmy udać się nad Pacyfik, a dokładnie na plaże Bondi.
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Plaża tak, podobno jest najsłynniejszą plażą w Australii, a już na pewno robi furorę wśród mieszkańców Sydney oraz przyjezdnych gości. Tak i my postanowiliśmy zrobić sobie spacerek nad tę plażę, która od naszego miejsca zamieszkania oddalona była o około 18 km. Nim wyruszyliśmy w drogę, nasz gospodarz odmierzył nam drogę na swoim urządzeniu gps, które wskazało, że długość trasy jaką chcemy pokonać mieści się w granicy 24 kilometrów. Tak bardzo chcieliśmy tam dojść, że postanowiliśmy, a w zasadzie Madzia postanowiła, że zasiądzie do wózka, a ja tego dnia pobawię się w kierowcę – wszystko po to, by zbyt mocno nie nadwyrężyć nóżki mej Żony. Podjęcie tej decyzji było trudne dla Madzi! W każdym razie tym razem zlekceważyliśmy wydarzenia z niedalekiej przeszłości i; z uśmiechami na twarzach byliśmy na tropie plaży Bondi. Po niespełna trzech godzinach ujrzeliśmy rozległy po horyzont Pacyfik i piękną plażę, ogromną plażę przypominającą rogala z aromatycznym klimatem świeżego powiewu wiatru z domieszką bryzy. Po wyczerpującym spacerku, zregenerowaliśmy siły kontemplując spokój Bondi poplątany z niewymuszonym gwarem małego miasteczka, w którym życie pragnie tętnić i z powodzeniem mu to wychodzi. Kolejnego dnia postanowiliśmy wybrać się do Manly. Prom złapaliśmy w Circular Quay i po około 30 minutach dopłynęliśmy do miasteczka oddalonego od Sydney zaledwie o 11 kilometrów. Geograficzne położenie Manly jest szczególne, ponieważ z jednej strony otoczone jest piękną zatoką, a po krótkim i leniwym spacerku wzdłuż bulwaru Corso, ląduje się nad samym Pacyfikiem, tak więc miasteczko jest z dwóch stron ogrodzona wodą. Miejsce to polecam każdemu, kto chce odpocząć od miasta i poczuć prawdziwą wakacyjną aurę. Sugeruję też pożegnać Manly o zachodzie słońca, tak by ujrzeć w blasku zachodzących promieni słonecznych budynek Opery oraz stojący jak na jej straży, Harbour Bridge.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Następne 3 dni przeznaczyliśmy na rozpracowanie centrum z takimi dzielnicami jak The Rocks, gdzie nie omieszkaliśmy wybrać się na most, Harbour Bridge, by z nieco innej perspektywy spojrzeć na miasto. Jeden dzień przeznaczyliśmy na odwiedzenie New South Wales Museum oraz Królewskich Ogrodów Botanicznych; kilka razy przycumowaliśmy do miniaturowej wersji londyńskiego Hyde Parku oraz leniwie spacerowaliśmy we wszystkich możliwych kierunkach po China Town. Tam miałem ogromną przyjemność zajrzeć na trening w szkole Wing Chun. Porozmawiałem z jednym instruktorem o treningach w Australii oraz o tych w Warszawie. Zostałem zaproszony na kolejny trening, ale grafik nasz był zbyt mocno napięty. Następnym razem skorzystam z zaproszeniai wezmę udział w zajęciach.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
I tak pobyt w Sydney dobiegał końca, a nasz kolejny przystanek to spełnienie marzenia, o którym nawet nie miałem śmiałości śnić. Kolejne miejsce to kraj, w którym chcielibyśmy kiedyś zamieszkać, przynajmniej na chwilę, aby poczuć tę atmosferę o wiele lepiej, zbliżyć się do kultury i zjechać wyspy wzdłuż jak i wszerz, bo warto. Jeszcze tylko na moment powrócę do naszego hosta z Sydney, niejakiego Janusza; zauważyliście, że w ogóle o nim nie wspominam? Przyznam się szczerze, że już teraz z perspektywy czasu nie mam ochoty taplać się w tym brudzie i odtwarzać tych złych emocji, jednak skomentuję to bardzo delikatnie - osoba ta, nie powinna była angażować się w jakiekolwiek działania, z założenia mające na celu wsparcie podróżników! Mimo tego, że byliśmy szczerze witani, gdzie namawiano nas na dłuższy pobyt, to jednak już na drugi dzień z tendencją spadkową, Janusz nie dawał się polubić, a wręcz przeciwnie. W rezultacie doszło do tego, że ostatnią noc, przed wylotem, woleliśmy do 4.00 rano (przez całą noc) maszerować na lotnisko, niż spędzać ten czas pod dachem tego osobnika. Jednym słowem porażka i przestrzegam Was przez tym człowiekiem. Dodam jeszcze, że znamy etykietę dobrych manier oraz zasady savoir vivre i wiemy jak zachować się u kogoś w gościnie, czyli ustalenie jasnych zasad, o której wrócić do domu, o której opuszczamy lokum, gdzie spać, gdzie się umyć, wszystko by nie nadużywać gościnności, nie zagadywać, ale być duszą towarzystwa i mógłbym tak wyliczać w nieskończoność. I niech ktoś mi powie, że pobyt w danym miejscu nie zależy od spotkanych ludzi! Gdyby nie poznanie Geoffa, to wrażenie z Australii, byłoby po prostu średnie, a tak nasz cudowny znajomy z północnego Qeenslandu uratował australijską maść ;D Wracając do przyjemności, po bardzo długim spacerze, udało nam się dotrzeć na lotnisko. Zostało nam jeszcze kilka godzin wyczekiwania na lot do Nowozelandzkiego Auckland. To prawda co mówią o tym kraju, że jest rajem na ziemi, a to co ujrzeliśmy i przeżyliśmy opiszę w kilku zdaniach poniżej. W chwili stykania się podwozia samolotu z lotniskiem w Auckland, na oknach zaczęło pojawiać się coraz więcej kropel deszczu, a ciemne chmury nie zapowiadały nagłego ocieplenia. Po odprawie znaleźliśmy się w hallu, w którym znajdował się punkt informacyjny, stanowisko z darmowym internetem i wiele innych atrakcji. W każdym razie dokonaliśmy zakupu na bilet autobusowy, którym dotarliśmy do centrum Auckland. Ulewny deszcz nie zachęcał do opuszczenia autobusu, ale cóż innego mieliśmy czynić; już w tej chwili nie pamiętam ile zajął nam spacer do miejsca zamieszkania naszych nowych Gospodarzy, w każdym razie szliśmy około 50 minut. Jedynie doskwierała nam „szklana pogoda”, jednak mieliśmy potwierdzone informacje, że początek wiosny jest tak samo zmienny jak w Polsce i na brak słońca nie powinniśmy narzekać. Pogodowo, tak właśnie było przez kolejne dni naszego pobytu w Nowej Zelandii, a w dniu naszego przyjazdu i tak niewiele byśmy zwiedzili, ponieważ nasi couchsurferzy okazali się niezwykle cudownymi ludźmi - resztę wieczoru wspólnie poznawaliśmy się przez przytaczanie historii z bliższej, jak i dalszej przeszłości. Razem zaplanowaliśmy nasz drugi dzień, skorzystaliśmy z porady Pawła; poranne rozpoznanie Zatoki Hauraki i udanie się na pobliską wyspę-wulkan Rongitoto, będzie idealnym wyborem. Jak się dowiedzieliśmy, ostatnia erupcja tego wulkanu, miała miejsce 600 lat temu. Tak też się stało – po śniadaniowej pysznej herbatce, korzystając z lokalnego autobusu osiągnęliśmy centrum miasta. Po kilkuminutowym spacerku znaleźliśmy się w porcie, który położony jest na tyłach charakterystycznego budynku Ferry Building. Kilka chwil później zakupiliśmy bilety na prom. Pierwszy kontakt z wodą wywarł na mnie ogromne wrażenie, a jej wspaniały lśniący błękit pozostał w mej pamięci na dobre. Wrażenie piękna potęgowały tańczące promienie słoneczne, odbijające się od tafli wody. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że widok ten, był jednym z tych najpiękniejszych jaki kiedykolwiek widziałem. Rejs trwał blisko 30 minut; z pokładu promu i z każdą minutą wypływaliśmy na głębsze wody, rozpościerał się przyjemny widok na centrum miasta i jego rozlegle rozciągające się przedmieścia. Atmosfera miasta jest ewidentnie prowincjonalna, ale między murami budynków, wśród ulic miasta, wyczuwalna jest trudna do określenia moc. Ciężko to sprecyzować, ale to miasteczko – nazywam tak zdrobniale Auckland, które nota bene jest największą metropolią w całej Nowej Zelandii, urzeka od pierwszej chwili. Wulkan Rongitoto na swej niższej części porośnięty jest ciekawymi drzewami pohutukawa, które dla Nowozelandczyków jednocześnie stanowi drzewko świąteczne, niczym choinka w Polsce. Po wyspie można spacerować w różnych kierunkach i dlatego bez zbędnego zastanawiania się, należy wybrać to co wulkan ma najlepszego do zaoferowania; my wybraliśmy szlak prowadzący na szczyt wulkanu, by z wysokości 260 metrów rzucić okiem na okolice.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Warto w tym miejscu wspomnieć, że na wyspie nie ma żadnych punktów gastronomicznych, dlatego rozsądnie jest zabrać ze sobą kilka kanapek i wodę. Wejście na szczyt wulkanu nie jest ekstremalnie wycieńczające, ale z pewnością kilka zbędnych kalorii można spalić. Jest też szlak prowadzący dookoła wulkanu, ale by połączyć obie dróżki, należy rozpocząć wyścig z czasem, by w porę zdążyć na ostatni prom. Panorama z wierzchołka wulkanu jest rewelacyjna i zapierająca dech w piersiach. Na pierwszym planie widać kilka mniejszych i większych wysepek porośniętych soczystą zieloną trawą. Drugi plan wypełnia po horyzont ląd z tak zwanym Miastem Żagli i wieżą Sky Tower na czele. Po powrocie przemierzając na swój sposób tętniące życiem centrum miasta, uchwyciliśmy kolejny nieczynny wulkan o rajskiej nazwie – Góra Eden, inaczej - Mount Eden, mierzący 196 metrów.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Podziwianie miasta z tej wysokości było oszałamiającym doświadczeniem i z pewnością odczucia te są porównywalne do rzucanych spojrzeń na miasto, z pnącej się ku górze wieży Sky Towery. Nie mówiąc o takich dodatkowych walorach jak spalenie kolejnych zbędnych kalorii. Poza tym w trakcie wspinaczki na wulkan, można przyjrzeć się, jak mieszkańcy lubią spędzać swój wolny czas. Kolejny dzień niósł ze sobą wiele atrakcji, a przy tym paletę pozytywnych emocji. Już w Australii zanosiliśmy się z zamiarem wypożyczenia campervana; szkoda, że pobyt w tym kraju był na tyle za krótki, że jazda takowym autem nie dałaby nam zbyt wiele radości. Dlatego ponowne podejście do wynajmu auta było tylko czystą formalnością. Auckland jest miastem niezwykłym, ale będąc na tak enigmatycznej wyspie, zapragnęliśmy ujrzeć więcej, niż tylko te atrakcje, które oferuje miasto. W celu przeżycia nieprawdopodobnej przygody wynajęliśmy auto. Trafił nam się japoński Nissan, model Cefiro – potężna kolumbryna, w której bezproblemowo woziliśmy cały swój bagaż wraz z wózkiem inwalidzkim. W samochodzie wygodnie spaliśmy i komfortowo przemieszczaliśmy się po północnej wyspie. Po porannej herbacie nasz wyimaginowany kompas obrał kierunek wprost do wypożyczalni samochodowej znajdującej się przy Beach Road. Na miejsce trafiliśmy bez najmniejszego problemu. A opuszczenie wypożyczalni należało do kolejnej przyjemności, która co prawda trochę nas kosztowała, to i tak załatwienie formalności zajęło nam niecały kwadrans. Przed uruchomieniem auta, wraz z pracownikiem wypożyczalni obejrzeliśmy dokładnie samochód, sprawdziliśmy stan paliwa; zostałem poinstruowany jak prowadzić wóz z automatyczną skrzynią biegów, by po chwili zasiąść za kierownicą umieszczoną po prawej stronie ;D. Jazda automatem była dziecinnie prosta, ale od razu ze spokojnej ulicy Beach Road, moje umiejętności jako kierowcy zostały wystawione na swoistą próbę. Z początku miałem problem z kierunkowskazami, ponieważ w Polsce przejeżdżając sto tysięcy kilometrów, wyrobiłem sobie nawyk, że wajchę mam po lewej stronie, a tu, jestem na zatłoczonym skrzyżowaniu, chcę zakomunikować wszem i wobec, że zmieniam pas ruchu i dostrzegam, że uruchamiają mi się wycieraczki. Powiedzmy, że ze stoickim spokojem przyjąłem to zaskoczenie, ale tak czy inaczej, przede mną było nieco większe wyzwanie. Nie mając dobrej mapy, ani nawigacji, chcieliśmy tego dnia rozpoznać okolicę oraz przyzwyczaić się do auta oraz do samej jazdy. Prowadzeni przez ruch uliczny niczym kursanci prawa jazdy kategorii ‘A’, przez instruktora jadącego przed nami, zostaliśmy źle pokierowani, zamiast w kierunku zachodu, gdzie znajdował się Rezerwat Waitakere Rangers, pojechaliśmy w kierunku północnych przedmieść, do których jedzie się przez miniaturową kopię Sydneyskiego mostu, Harbour Bridge. Z zimna krwią zjechałem z tej kilku pasmowej drogi, by za chwilę dotrzeć na ustronny parking, położony przy samej zatoce. W tym momencie byłem mocno podekscytowany, przyjąłem przez niespełna 20 minut tyle wrażeń, że odczuliśmy głód. Co prawda byliśmy tylko po porannej herbacie, więc zupełnie przypadkowo znaleźliśmy się w niezwykłym miejscu, w którym spożyliśmy nasze śniadanie.
 
 
Posted by Picasa
Widok mieliśmy rewelacyjny, po naszej prawej stronie, na wyciągnięcie ręki znajdowały się jachty, a kilkadziesiąt metrów dalej rozpoczynała się zatoka Hauraki. Kiedy już emocje opadły, a głód został zażegnany, ruszyliśmy w kierunku przygody. Opuszczając zatłoczone centrum, kierowaliśmy się w stronę New Lynn oraz Glen Eden, by z tego drugiego miejsca skierować się na południe do Titirangi. Już nie pamiętam ile czasu zajęło nam penetrowanie okolicy, lecz mimo to, w głowie pozostały mi takie obrazy, że droga upływała nam bardzo przyjemnie, mijaliśmy niewielkie mieściny, dookoła nas było niezwykle zielono, aż trudno to wyrazić słowem. Z Tatiringi przemieściliśmy się nad Zatokę Manukau, a kolejną dłuższą przerwę ucięliśmy sobie na nabrzeżu Cornwallis. Otaczająca nas przyroda była nad wyraz urokliwa. Wszędzie otaczały nas palmy zwane nauri oraz wielkie paprocie. Okalająca nas zieleń, ta pobliska, jak i ta na terenie całej Nowej Zelandii, nazywana jest buszem. W Cornwallis, po raz pierwszy stanęliśmy na piaszczystej plaży, której piasek miał wiele odcieni szarości, po kolor czarny, a gdzieniegdzie, mieniły się kolory rudawo-miedziane. Woda przeźroczysta, od której mocno odbijały się promienie słoneczne skutecznie nas oślepiając; nie kąpaliśmy się w niej, gdyż było zdecydowanie za chłodno. Na kilkadziesiąt metrów w głąb Zatoki Manukau wchodziło molo, które przypominało mi nasze mazurskie pomosty. W każdym razie nie mogliśmy się oprzeć by pospacerować po jego powierzchni, łapiąc nabrzeże z innej perspektywy. Upojeni tym miejscem, już nie mogliśmy się doczekać jednej z najbardziej znanych plaży, znajdującej się na terenach rezerwatu, a dokładnie chodzi o plażę Piha.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Jest to jedno z najfajniejszych miejsc, które przyciąga wielu turystów, a czas mija tu nader przyjemnie. Morze Tasmana jest w stanie usatysfakcjonować najbardziej wybrednych surferów, a ogromne żelaziste plaże zmęczyć zagorzałych spacerowiczów. Nie jedyną naturalnie ukształtowaną przez teren atrakcją tego regionu jest strzelista Lion Rock o wysokości 101 m. Następne widoki do spenetrowania to Karekare, z ogromną plażą i rozległymi wydmami porośniętymi różnorodną roślinnością.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Najbardziej przypadły mi do gustu okoliczne wzgórza, w pełni porośnięte różnymi gatunkami drzew, z których jeden gatunek podobał mi się najbardziej, dokładnie ten przypominający przerośnięte, albo gigantyczne brokuły. W tych miejscach traci się poczucie czasu, nawet nie spostrzegliśmy się jak trzeba było wracać do naszych gospodarzy, tak by zajechać w miarę o przyzwoitej porze. W drodze powrotnej, a dokładnie w Titirangi, udaliśmy się na obiad w jednej z restauracji, a później obkupilismy się w produkty niezbędne do dalszej podróży. W domu ucięliśmy z naszymi hostami przyjemną pogawędkę i po omówieniu kilku kwestii dotyczących naszego pobytu w NZ, postanowiliśmy skoro świt udać się do Rotorua. Miasteczko to położone jest kilka godzin jazdy w głąb Północnej Wyspy, kierując się na południe zostawiając Auckland w tyle. Droga przebiegała bez zarzutu, pogoda bez szans na poprawę, deszczowa, ale nie niepokojąca oraz ta bujna zieleń dookoła nas. Nad ranem około 8.30 dojechaliśmy do miasteczka Rotorua. Sielski klimat, niewielki ruch uliczny, swobodnie przemykający mieszkańcy i natychmiastowa poprawa pogody. Jeśli tu w ogóle padało, to po deszczu nawet nie było żadnego śladu, natomiast słońce zaczęło się rozkręcać. Szykował się długi, piękny, wiosenny dzień. Mówiąc ogólnikowo, Rotorua jest miasteczkiem o charakterze uzdrowiskowym, gdzie warto skorzystać z gorącej kąpieli w polinezyjskim uzdrowisku. Dodatkowo w nazwijmy to centrum miasteczka, znajduje się Kuirau Park, w którym są zbiorniki z bulgocącym błotem oraz wrzącą wodą, z których ulatniają się siarczane aromaty.
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Są też miejsca z gorącą wodą, w których można miło spędzić czas mocząc zmęczone nogi – szczerze polecamy. Przy Arawa Street znajduje się Centrum Informacji Turystycznej, skąd pobraliśmy kilka darmowych map i zaczerpnęliśmy informacji, gdzie koniecznie musimy się udać, by mieć niezapomniane wspomnienia. Wybraliśmy wulkaniczną dolinę Waimangu. Był to długi spacer wśród kraterów i wokół największego gorącego źródła na świecie, z którego unoszą się trujące opary, co robi nieprawdopodobne wrażenie. Pierwszy napotkany cudowny widok to Emerald Pool, czyli Szmaragdowe Jeziorko. Następnie Frying Pan Lake (Jezioro Patelnia), czyli wspomniane wcześniej największe na świecie gorące jezioro. Kilkadziesiąt metrów dalej, ujrzeliśmy zapierający dech w piersiach jezioro Inferno Crater, w wolnym tłumaczeniu, Piekielny Krater. Cała alejka prowadzi wzdłuż gorących strumieni, a także porośniętych glonami tarasów krzemionkowych. Przy Piekielnym Kraterze udaliśmy się na bardziej wymagającą ścieżkę prowadzącą wzdłuż buszu. Z najwyższego punktu tego szlaku, można podziwiać jezioro Rotomahana. Wzdłuż całej trasy, boczną drogą, kursuje wahadłowo autobus, który w cenie biletu zabiera zwiedzających do punktu rozpoczęcia wycieczki. My skorzystaliśmy z tego udogodnienia i na drugim przystanku, czyli tuż przed jeziorem Rotomahana, wskoczyliśmy do busa.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Przed nami było jeszcze wiele atrakcji i spory dystans do przejechania. Braliśmy to pod uwagę, że są to nasze dwa ostatnie pełne dni i chcieliśmy wycisnąć z nich ile się tylko dało. W informacji turystycznej wzięliśmy ulotkę o kolejnej atrakcji, czyli największe jezioro w Nowej Zelandii, Taupo i termalny region Wai-O-Tapu. Jedną z większych atrakcji jest gejzer Lady Knox, który na nasze nieszczęście wybucha każdego dnia o 10.15. W chwili kiedy wyczytaliśmy tę informację, było już dawno po pokazach, a spacer przez resztę dnia wzdłuż jeziora nie wchodził w grę. Mieliśmy za mało czasu i zbyt wiele do zobaczenia. W drodze powrotnej kierując się do miejsc jeszcze przez nas nieodkrytych, zatrzymaliśmy się w Rotorua na obiad. Zregenerowaliśmy swoje siły, a w 40-to stopniowej wodzie, wymoczyliśmy swoje zmęczone nogi. Chwile spędzone w parku Kuirau były niezwykłe, czas dla nas wtedy nie istniał. Dzień był pełen wrażeń, a nieśpieszne tempo jakie sobie narzuciliśmy było zgodne z naszym czujnikiem na odbierane przez nas piękno otaczającego świata. Staraliśmy się nie pominąć żadnej ciekawostki, pragnęliśmy być częścią zwiedzanych krajobrazów i kultur. Pragnęliśmy poczuć maoryską siłę i polinezyjską magię; w tym miejscu z przyjemnością dodam, że pobyt w Nowej Zelandii wybiegł dalej niż sięgały moje marzenia.. już nie mogę się doczekać kolejnej wyprawy do tego czarującego świata, który jak magnes, przywołuje nas do siebie.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Upływający czas zaprosił nas do naszego auta, które na noc dowiozło nas nad Zatokę Obfitości (Bay of Plenty) do miasta Tauranga, z niezwykle aktywnie działającym ośrodkiem turystycznym i handlowym. W miasteczku prężnie działa port usytuowany w okolicy Mount Maunganui. Wcześniej zaczerpnąłem z przewodnika informację o mieście, że traktowane jest jako typowe miejsce na emeryturę; potwierdzam tę tezę, gdyż śpiacą atmosferę wyczuliśmy w chwili wjechania na ulice miasta. Wszechobecny spokój, niewielki ruch uliczny, regularna zabudowa, żadnego życia nocnego, jednym słowem pustka. Nie pamiętam, o której godzinie przyjechaliśmy, wiem, że intensywny deszcz nie zachęcał nas do nocnego spaceru, dlatego bez mrugnięcia oka, udaliśmy się do krainy snów. Po kilku godzinach snu, stwierdziłem, że trzeba jechać dalej w kierunku Hot Water Beach położonego na półwyspie Coromandel. Po drodze zatrzymaliśmy się w miasteczku Tairua, nad którym góruje szczyt Mount Paku o wysokości 178 metrów.
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Z wierzchołka roztacza się wspaniały widok na zatokę, rewelacyjne plaże oraz na dwie wyspy, Shoe i Slipper. Po krótkim rozeznaniu kontynuowaliśmy podróż wzdłuż szosy numer 25. O wczesnej porannej porze, dotarliśmy do Hot Water Beach, czyli plażę z gorącą wodą. Zegarki wskazywały 8.00 rano. W okolicy niebyło żywej duszy i cała plaża należała tylko do nas. Dopiero po godzinie w międzynarodowym tonie, przywitaliśmy się z pewnym Włochem, który chodził tak w koło i bez celu przez kolejnych kilka godzin. Około godziny 9.00 w miejscu, gdzie pod plażą znajdował się wielki i rozgrzany do czerwoności kamień, sprawiający, że wypływająca woda ma 60 stopni, przybyły dwie grupy ludzi – z różnych krajów i w różnym wieku. Wszyscy zasugerowali się moimi wykopaliskami i każdy nie zwlekając zaczynał kopać własny dół. Kiedy wspomniany wcześniej Włoch mijał nas kolejny raz, powiedział, że po drugiej stronie plaży jest recepcja i pracująca w niej dziewczyna mówi, że trzeba czekać na odpływ, który rozpoczyna się około godziny 11.00 i kończy w okolicy godziny 14.00. No tak, skąd miałem wywnioskować, że rozdroże z dwoma odnogami jednej drogi doprowadzają do tej samej plaży, z tym że na tym końcu, który my obraliśmy, nie było nic poza parkingiem i szaletem, w odróżnieniu do drugiego końca, przy którym była recepcja, prysznice, spory parking i co najważniejsze, to możliwość wypożyczenia łopaty przeznaczona do wykopania w komfortowych warunkach własnego jacuzzi. Dobrze, że ten koleś tak się kręcił, bo jeszcze chwila, a straciłbym wszystkie paznokcie; po wykopaniu dołu, w którym mogłoby zasiąść kilka dorosłych osób, stopniowo obniżałem się w głąb plaży, z nadzieją, że dokopię się do upragnionej gorącej wody. Jednak przed odpływem, jakiekolwiek kopanie nie miało sensu, bo w miejscu gdzie woda sięgała do pasa, znajdował się newralgiczny obszar, rozkopywany przez turystów od długich lat. I co ciekawe, zbliżając się do właściwej godziny, przybywało coraz więcej turystów. Każdy niósł ze sobą łopatę. Dlatego i ja postanowiłem zapoznać się z miejscem, z którego tak tłumnie przychodzili uzbrojeni w solidny sprzęt ludzie. Po kilkunastu minutach, tak samo jak poprzednicy, nadciągałem z łopatą zarzuconą na ramieniu. Moja twarz tryskała entuzjazmem, a umysł mój zaprogramowany na wielkie poszukiwania gorącego źródła, aż parował z podniecenia. W sumie to nie ma co się dziwić, takie miejsca w skali światowej należą do rzadkich atrakcji. Po godzinie pracy w pocie czoła, połączyłem swe siły z ludźmi z różnych stron świata, którzy mieli ten sam cel co ja – poczuć gorącą wodę wydobywającą się spod ziemi, by następnie skrzętnie otoczyć ją piaskowym wałem i poczuć satysfakcję, że dokonało się czegoś niezwykłego. W końcu w wykopanym przez nas zbiorniku, siedziało więcej niż 10 osób; stale trzeba było zasypywać wyciekającą przez piaskowe ściany wodę oraz konkurować z innymi grupkami kopiących tuż obok nas. Dlatego ja wraz z trzema kolesiami nie zaprzestawaliśmy pracy przy łopacie, podczas gdy moja Żona relaksowała się w swym jacuzzi. Po kilku godzinach zabawy, poszedłem do auta, podjechałem na drugi koniec plaży, by skorzystać z sanitariatu, obmyć się z piachu i przygotować do dalszej drogi.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Następnym punktem naszej wycieczki był Cathedral Cove, czyli Zatoczka Katedralna, która znana jest z pięknych form skalnych przypominających kształtem katedrę. Rzuciliśmy okiem na miasteczko Hahei, z którego jest potocznie mówiąc, rzut beretem do Cathedral Cove.
 
 
 
Posted by Picasa
Wspomnę jeszcze o pogodzie, która tego dnia przeszła nasze najśmielsze oczekiwania – upalne słońce, przyjemny wiaterek, jednym słowem wiosenne apogeum. Długo nie zabalowaliśmy na wschodnim wybrzeżu, ponieważ chcieliśmy przed nocą dotrzeć do miasta Coromandel; obecnie jest to senne miasteczko, które w przeszłości jako pierwsze zasłynęło z wydobycia złota. Do największych atrakcji w okolicy należy kopalnia złota, natomiast samo miasteczko jest nad wyraz spokojne i rzecz jasna bardzo małe. Ale po kolei, nim dojechaliśmy do miasta Coromandel, przez przypadek znaleźliśmy się tuż przy Cook’s Beach, a dokładnie w miejscu, które można sprawdzić na Google Earth, Ferry Landing, położonym vis a vis miasteczka Whitianga, nad Zatoką Buffalo. Na drugi brzeg mieliśmy może 100 metrów, lecz niestety musieliśmy całą tę trasę zawrócić, by drogą hot water beach w Whenuakite kontynować podróż drogą 25, w kierunku Whitianga, razem około 35 kilometrów. Jednak postanowiliśmy ominąć Whitianga i nieutwardzoną drogą 309 wspinając się na wysokość 300 metrów, przedostać się bardzo wąską i niezwykle krętą drogą wprost do miasta Coromandel. Znajdując się na tej drodze, zrobiło się bardzo ciemno, a dodatkowo nadeszło oberwanie chmur, gdzie ścianie deszczu lejącej się z nieba, towarzyszyły pioruny. Wiedziałem, że paliwa nie powinno nam zabraknąć, ale z drugiej strony nie wiedziałem ile kilometrów jest przed nami. Bardzo ostre zakręty wymagały skupienia, wycieraczki nie nadążały z odgarnianiem wody z przedniej szyby, średnia prędkość z jaką się przemieszczaliśmy, nie przekraczała 15km na godzinę. Dodatkowym utrudnieniem były zwisające ogromne liście drzew paproci, które ograniczały nam widoczność. Klimat, wierzcie mi, był nieziemski. Teraz wiem, że droga ta wije się przez 36 kilometrów i był to dystans, na który spokojnie wystarczyłoby nam paliwa, ale wtedy była to moja główna obawa jak i sam fakt, że następnego dnia musieliśmy dotrzeć na czas na lotnisko w Auckland. Zastanawiające było dla mnie to, że od początku do samego końca tej drogi, nie spotkaliśmy żadnego auta – jednak pokonywany przez nas dystans oraz czas jazdy, mogłyby wskazywać, że inny pojazd powinien przynajmniej nadjechać z naprzeciwka jak nie wlec się za nami; jednak na wielu odcinkach tej drogi, szerokość jezdni wystarczała zaledwie na jedno auto. W końcu dojechaliśmy do miasteczka Coromandel. O ile dobrze pamiętam, dochodziła godzina 23.00, a może już było po? W każdym razie zanim ostatnie knajpki zostały zamknięte, mogliśmy zobaczyć jak mieszkańcy spędzają w nich swój wolny czas. Miasto było całkowicie wymarłe, uśpione – wszyscy regenerowali się w swych domostwach, a my spacerowaliśmy po pustych uliczkach. Zanim ogarnął nas sen, przekąsiliśmy małe co nieco. W końcu padliśmy ze zmęczenia – po tak intensywnym dniu i nam należał się odpoczynek. Po kilku godzinach snu, ruszyliśmy w kierunku Auckland; dokładnie po 58 kilometrach przejechanych wzdłuż ciągnącej się linii brzegowej Zatoki Hauraki, dotarliśmy do miasteczka Thames. Tam dosłownie nad samą zatoką, przy blasku księżyca, zasnęliśmy na pewien czas. Poranny chłód pomógł nam otworzyć oczy; zjedliśmy już tylko śniadanie i nieśpiesznie ruszyliśmy w ostatnią drogę prowadzącą na lotnisko. Wylot mieliśmy o 16.40, więc w zapasie posiadaliśmy sporo czasu, tak więc jednostajnym tempem, sunęliśmy między malowniczymi widokami, starając się kodować w pamięci na długie lata mijane krajobrazy. Z firmą, od której wypożyczaliśmy auto, ustaliłem, że samochód zwrócimy w siedzibie stacjonującej w pobliżu lotniska. Oczywiście, spodziewaliśmy się, że procedura odbioru samochodu będzie identyczna jak przy jego wypożyczeniu. Nim podjechaliśmy do wypożyczalni, udaliśmy się do 'mak donalda' na Kiwi śniadanie. Mieliśmy dobry czas, więc w wygodnych kanapach, powspominaliśmy ostatnie dni. Po śniadaniu, wyrzuciliśmy wszystkie zbędne rzeczy i rzuciliśmy okiem czy przypadkiem nie naśmieciliśmy w środku samochodu. Włączyliśmy radyjko, wyjąłem mapkę z miejscem dostarczenia wozu i po kilku minutach, byliśmy na miejscu. Przesympatyczna Pani śmiałym krokiem ruszyła w naszym kierunku, wzięła ode mnie kluczyki i wyjęła formularz, w którym wszystkie punkty musiały pokrywać się z rzeczywistością. Po chwili kiedy wyjąłem z bagażnika wózek inwalidzki, kobieta zapytała co się stało, tak więc my już przyzwyczajeni do tego typu pytań, niemalże gotową odpowiedzią, przytoczyliśmy nasze losy sprzed ponad miesiąca, do momentu zwrotu auta. Nasza historia wystarczyła, by zaznaczyć w formularzu duży pozytyw, bez wnikania w stan paliwa czy zabrudzony błotem lakier etc. Po chwili Pani obwieściła, że kierowca zawiezie nas na lotnisko. Po czym podjeżdża do nas ogromny bus, Pan pomaga nam w załadowaniu naszego wózka, plecaka oraz didgeridoo i po niespełna 5 minutach stanęliśmy u drzwi wejściowych na lotnisko, które już dobrze znaliśmy. Magdalenka poszła wziąć prysznic, a ja stanąłem w kolejce do komputera z darmowym połączeniem internetowym. W między czasie napisałem kilka zdań do Rodziców, brata oraz naszego kolejnego hosta. Po Madzi i ja nie stawiałem oporu przed wzięciem prysznica. Muszę tu podkreślić, że w bardzo komfortowych warunkach można doprowadzić się do porządku i co najważniejsze, bez żadnych opłat. Wykąpani, pachnący i podekscytowani kolejnym lotem, zasiedliśmy przed bramką, którą z niewielkim opóźnieniem minęliśmy, po czym znaleźliśmy się na pokładzie samolotu chilijskich linii lotniczych, LAN. Co prawda po 11-tu godzinach i 30 minutach zawieszenia w powietrzu, dotarliśmy na ląd Ameryki Południowej. Wylądowaliśmy na lotnisku Comodoro Arturo Merino Benítez w Santiago de Chile i co ciekawe w dalszym ciągu kalendarz pokazywał datę 11-go listopada, z godziną 12.10 na zegarku, czyli lekko ponad cztery godziny, przed wylotem z Auckland. To cofnięcie w czasie podpowiadało nam jedno – dziś będzie bardzo długi dzień. Tak sobie teraz pomyślałem o nieprawdopodobnych okolicznościach jak i o sprzyjającym nam ułożeniu gwiazd, że odwiedzaliśmy już kolejne miejsce i bez żadnych problemów dostawaliśmy się z lotnisk do naszych gospodarzy lub sami po nas przyjeżdżali; muszę dodać, że wózek inwalidzki nie jest małą walizeczką, którą można położyć sobie na kolanach, kiedy w bagażniku nie ma już miejsca, a jednak Geoff z Cairns przyjechał po nas dużym autem, Patrick na Bali odwiózł nas samochodem, w Nowej Zelandii sami mieliśmy niezła kolumbrynę. Natomiast w Hong Kongu wsiedliśmy do bardzo wygodnego autobusu, w Singapurze metrem z samego lotniska dojechaliśmy prawie pod dom Adriana – no może pod samo osiedle. W Malezji też nie było problemu z autobusem. I powiem tak, wszystko zacznie inaczej wyglądać, w momencie kiedy wózek inwalidzki będzie pełnić funkcję trolley – w wolnym tłumaczeniu, wózka na bagaż – w dwóch kolejnych miejscach będą już małe komplikacje! Ale o tym w swoim czasie. Zanim wyruszymy w naszą podróż po Ameryce Południowej powiem o kilku swoich odczuciach. A mianowicie, bez znajomości hiszpańskiego zagłębianie się w dany kraj musi być niezmiernie ciężkie, ponieważ my mieliśmy trudności w ogromnych aglomeracjach. Tak jak ogólnie jest przyjęte i wszyscy o tym dobrze wiedzą – duże miasta przyciągają jeszcze więcej kłopotów oraz sytuacji, których nie planuje się przed wyruszeniem w podróż. Przed wyjazdem w odległe krainy, dobrze jest popytać wśród znajomych, czy ktoś już tam wcześniej był i jeśli to możliwe to należy przygotować sobie odpowiedni zasób słów, których będziemy używać, albo, które zwyczajnie zrozumiemy. Nam jeden znajomy powiedział tak, w jakimkolwiek kierunku byście nie szli, wpierw powiedzcie – Peligroso -, wskazując na to miejsce palcem. Wspomniane peligroso oznacza – niebezpieczeństwo, czy jest niebezpiecznie?. I tak między wierszami z uśmiechem na twarzy na myśl o wspomnieniach z tych stron, powiem, że tyle ile zdjęć udało mi się zrobić tak wiele wam opowiem. Poza wyjątkiem, kiedy zostawiałem swój aparat w domu i brałem dyskretną mydelniczkę, by jednak z jakimiś fotkami powrócić do domu. A tak zupełnie na poważnie, to wszędzie gdzie się nie ruszyliśmy, słyszeliśmy hiszpańskie ‘tam jest niebezpiecznie’ – Panie patrząc na mój aparat przewieszony przez ramię, kiwały palcem, na ‘nie nie nie, nie nie’ i kazały wracać tą samą drogą, którą tu doszliśmy. Wiadomo dlaczego! Nie tylko poczciwi starcy nas zawracali, ale i policja. Jak tylko pytaliśmy o pewne smaczki, które trzeba zobaczyć, od razu reagowali w jeden sposób myśląc sobie, nie idźcie tam, bo napędzicie sobie kłopotów, a nam dodatkowej pracy – PELIGROSO! A zatem jesteśmy już po odprawie. Przed samym wyjściem podchodzi do nas pewien koleś, taki typ naciągacza. Chce nam zamówić taksówkę, łamaną angielszczyzną odpowiada, że nie ma żadnych autobusów do centrum Santiago i najlepiej pojechać z jego taksówkarzem. Wymieniamy kilka dolców na chilijskie peso i udajemy się do budki telefonicznej. Dzwonimy do Paulo – nasz kolejny host, od którego mieliśmy informację, że po nas przyjedzie, ale wiadomość ta była sprzed dwóch miesięcy, więc dużo się mogło zmienić, a na ostatniego maila nie zdążył nam odpowiedzieć. Dzwonimy! Po drugiej stronie słuchawki, słychać kobietę, która mówi do nas w niezrozumiałym dla nas języku – może jakby mówiła wolniej, to byśmy coś zrozumieli – żart ;D. W każdym razie robimy drugie podejście, tym razem rozmawia ten podejrzany typ. Coś tam niby ustala z tą kobietą, która mówi, że jest sprzątaczką, a Paulo jest w pracy, tyle dobrego, że podała numer do jego pracy. Oczywiście facet dalej upiera się, byśmy wzięli taksówkę! Od razu wiedzieliśmy, że coś było z człowiekiem nie tak, zresztą łatwo dało się wyczuć opary alkoholu i w żaden sposób nie budził zaufania. W między czasie podszedłem do przechowalni dowiedzieć się ile będzie kosztować przetrzymanie przez kilka dni wózka inwalidzkiego. Nie pamiętam podanej kwoty, ale było to kilkadziesiąt dolarów. Jednak za dużo jak dla nas, więc powróciłem do Magdalenki, wspólnie wypatrywać Paulo. Chwilę później zaczepiliśmy dwie stewardessy – przynajmniej wyglądały wiarygodnie. Jedna z nich była na tyle uprzejma, że zadzwoniła do firmy, w której pracuje Paulo. Sekretarka przekazała, że Paulo jest na jakimś spotkaniu, ale wszystko przekaże jak tylko z niego wyjdzie. Byliśmy tylko na lotnisku, a wydarzyło się już tyle! Po około 30 minutach spotykamy się z Paulo, który serdecznie nas wita i na końcu dodaje, zapraszam do swojego jeepa. Kolejne szczęście, że nasz host podjeżdża ogromnym Wranglerem, w którym nasze bagaże nikną. Zapinamy pasy i pędzimy do domu. Kolejny raz spotyka nas trudne do opisania szczęście, ponieważ mieszkamy w wieżowcu, z którego mamy świetny widok na centrum oraz na pobliską górę Cerro San Cristobal z posągiem Świętej Maryi.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
W domu, Pani sprzątaczka nas obcałowuje, wita jak członków rodziny, Paulo zostawia nam klucze do mieszkania, częstuje chłodnymi drinkami i zaprasza na poczęstunek przygotowany już wcześniej przez przesympatyczną Panią dbającą o porządek w domu. W między czasie nasz host mówi, że w niedzielę zabierze nas do Valparaiso oraz do winiarni. Wszystko trwało może 10 minut, do czasu w którym zostaliśmy sami. Po jedzeniu wzięliśmy prysznic i wyruszyliśmy na spacer. Jak już wspomniałem wcześniej, mieszkaliśmy w centrum i tym samym w samym sercu wszystkich turystycznych atrakcji. Po kilku minutach znaleźliśmy się na obszernym placu, Plaza de Armas. Miejsce to jest szczególne i odnosi się wrażenie, że nigdy nie zasypia. Jest tam scena, na której odbywają się koncerty policyjnej orkiestry, na każdym kroku ktoś gra w szachy, wzdłuż muru Katedry rozstawione są stoiska sprzedawców orzeszków, są też malarze, pucybut też ma ręce pełne roboty, dodatkowo nieprawdopodobna ilość kaznodziejów, którzy fanatycznie opowiadają o swej wierze. Każdy z nich ma swój mikrofon i głośnik ze wzmacniaczem, niekiedy płótno, na którym wyświetla film, po prostu istna kakofonia okraszona spacerującymi w koło paniami lekkich obyczajów, przysiadających się do samotnie siedzących mężczyzn. Obrazek jakiego dawno nie widzieliśmy, a samo miejsce ze swoją trudną do opisania energią, przyciągało nas każdego dnia o różnych porach. Miasto jest szalenie rozległe, choć to zupełnie nas nie dziwiło, poza jednym detalem – wszechobecny śmietnik, latające plastikowe torebki, walające się po chodnikach butelki, kartony, w tym wszystkim najuboższa część społeczeństwa, plus stada bezpańskich psów. Mało tego, te śmieci wpadały do sklepów, aptek, były po prostu wszędzie i co najciekawsze, nikt zupełnie tym się nie przejmował. Dla sprostowania dodam, że nie opisuję żadnych slumsów, tylko okolicę przepełnioną wiekowymi zabytkami, architektonicznymi dziełami sztuki oraz nowoczesnymi tak zwanymi smaczkami. Jeszcze w ciągu dnia, fruwające brudy nie raziły, gdyż ulice pełne przechodniów umiejętnie odwracały uwagę od panującego bałaganu. Jednak wieczorową porą, kiedy zamykały się sklepy, kawiarenki czy uliczne kioski, zabytkowe ulice zamieniały się w miejskie wysypisko śmieci. Dla dodania smaku mojej powyższej wypowiedzi, zaraz po powrocie do Polski, trafiłem na pewien artykuł o chilijskim Santiago, którego tytuł brzmiał mniej więcej tak: Jedna z najbardziej zanieczyszczonych stolic świata! Wracając do bezpańskich psów, pierwszy raz spotkaliśmy się z takim zjawiskiem kilka lat temu, podczas podróży po Krymie. Jednak ukraińskie psy swoją budową i wielkością, przypominały takiego zwykłego kundla sięgającego ca najwyżej do kolan. Z pieskami chilijskimi było nieco inaczej, średnia skala wielkości dopiero zaczynała się od kolan, a w nielicznych przypadkach łeb pogodnie dyndał sięgając wysokości mego pasa. Na szczęście mieszkańcy nie zauważali tych czworonogów, a i one odwzajemniały się tym samym, pozwalając przechodniom na spokojne dotarcie do celu, bez żadnych nieprzewidzianych sensacji. Pierwsze rozpoznanie terenu zakończyliśmy w miarę wcześnie, ponieważ Niedziela była dniem, w którym wspólnie z Paulo i jego znajomą mieliśmy zacząć dosyć wcześnie. Na host zaprosił nas na całodniową wycieczkę do Valparaiso oraz Vina del Mar, a w drodze do Valparaiso zatrzymaliśmy się dwukrotnie – pierwszy postój był krótki, taki akurat na mandat, Paulo tak pędził, że policyjny patrol nie mógł inaczej postąpić jak ukarać naszego rajdowego kierowcę. Drugi postój, już dłuższy ze zwiedzaniem i degustacją win, miał miejsce w Veramonte. Potężna winiarnia skąd do Europy trafia kilkadziesiąt procent wyprodukowanego wina – Chardonnay oraz Merlot.
 
 
 
 
Posted by Picasa
Pierwszy raz mieliśmy okazję spacerować po piwnicach pośród beczek wypełnionych winem, pierwszy raz byliśmy na plantacji winogron, by ostatnie chwile, spędzić przy stole zastawionym kilkoma gatunkami win. Całe szczęście, że do wina serwowane były różne gatunki serów, ponieważ niczego jeszcze nie zdążyliśmy od rana zjeść. Po degustacji przeszliśmy do zakupów, to znaczy, Paulo zakupił wino i ruszyliśmy w kierunku naszej wycieczki. Valparaiso oraz Vina del Mar połozone są obok siebie, wzajemnie się uzupełniając. Oba miejsca leżą na wybrzeżu Oceanu Spokojnego. Valparaiso jest typowym portowym miastem, położonym na zboczu góry, którego życie toczy się wśród kolorowych uliczek. Otoczenie sprawia wrażenie miejsca opustoszałego, dosyć biednego, choć na każdym kroku paleta kolorów miejskich graffiti, zapraszają w coraz to ciekawsze zaułki.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
O Vina del Mar mogę jedynie powiedzieć, że jest to typowa wypoczynkowa miejscowość – miejsce ze wspaniałą trasą przy Oceanie, wzdłuż której można oddawać się niekończącym spacerom. Jednak zanim dotarliśmy do Vina del Mar, wspólnie udaliśmy się na obiad do rybackiej restauracyjki, z grajkami i niepowtarzalnym lokalnym klimatem. Nazw potraw nie pamiętam, ale popróbowaliśmy różnych gatunków ryb, butelka wina była czymś naturalnym.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
W wakacyjnej aurze, powróciliśmy do Santiago; mieliśmy chęć jeszcze pospacerować po ścisłym centrum miasta, zahaczając o pobliską pizzerię. Jak się później okazało, byliśmy stałymi bywalcami tej pizzerii jak również zaprzyjaźniliśmy się z jej właścicielem, Marcelem. Nim opuściliśmy Chile, Marcelo zaproponował mi pracę w swojej pizzerii – myślę, że następnym razem przyjmę jego ofertę. Kolejne dwa dni eksplorowaliśmy miasto wraz z jego mniej lub bardziej atrakcyjnymi urokami.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Zajrzeliśmy na uliczne targowisko, położone nieopodal Estacion Central. Wyobraźcie sobie zatłoczoną bazarową alejkę – w zasadzie, mam lepszą propozycję – wyobraźcie sobie pierwszą część Matrixa, gdzie Neo wśród tłumu zauważa kobietę w czerwonej wieczorowej sukni, widzicie to? Idąc w kierunku zatłoczonego targu dostrzegamy nieprawdopodobnie śmieszną scenę, jak dotychczas, w Polsce nie miałem przyjemności spotkać napitego Świętego Mikołaja , który ledwo szedł potykając się o własne nogi. Widok ten nasunął mi znakomitą scenę z filmu „Trading Places - One Dollar Bet”, w której Dan Aykroyd we wspomnianym wyżej przebraniu, dawał z siebie wszystko by wypaść jak ‘najgorzej’. Kolejną komiczną scenę dostrzegliśmy kilka kroków dalej, już mieliśmy niezły podkład humoru, aż tu nagle, wokół jednego stoiska zbiera się grupką gapiów. Co widzą? Wydarzenie z przyszłości, lalka, która sama wstaje – szkoda, że nie ustrzeliłem ani jednej fotki, ale w naszym klipie umieszczę film. Zrobię to! ;D I w ten oto sposób, błogo uciekał nam czas w Santiago, gdzie m.in. mogliśmy z pobliskiego wzgórza Santa Maria podziwiać metropolię sięgającą Andów. Pomiędzy dwoma krańcami sięgającymi z jednej strony zbocza Santa Maria, a z drugiej, rzeczki Mapocho, znajduje się tak zwana dzielnica artystyczna, Bellavista. Zanim wspięliśmy się na tę górę, a przynajmniej usiłowaliśmy to zrobić, wchodząc w towarzystwie ogromnego bezpańskiego psa do połowy wymaganej drogi, stwierdziliśmy, że nie warto dalej błądzić. Ze wspinaczki zrezygnowaliśmy, gdyż obraliśmy mniej uczęszczaną boczną ścieżkę, która doprowadziła nas donikąd. Dlatego zawróciliśmy i skorzystaliśmy z bardziej cywilizowanego sposobu dotarcia na szczyt. Po opłaceniu biletów, wsiedliśmy do wagonika kolejki linowej. Po kilku minutach wlepialiśmy swe spojrzenia w malowniczą dal, z miastem wyrastającym spod góry, na której szczycie staliśmy, którego naturalną granicę stanowiły masywne Andy.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Miejski smog, przeplatany z wirującym piachem i niezauważalnym z wysokości brudem, okalał gwarne miasto, co jakiś czas przykrywając mało atrakcyjne wysokościowce. Dosłownie w pocie czoła, przyglądaliśmy się zachodzącemu słońcu, które w pamięci zarezerwowanej na wspomnienia, zostawiało skrajne momenty z wciąż trwającego jeszcze dnia. Ostatniego dnia weszliśmy na górę Santa Lucia, z której na wyciągnięcie ręki widać pulsujące niczym krew w żyłach miasto.
 
 
 
 
Posted by Picasa
Standardowo, w porze obiadowej udaliśmy się do zaprzyjaźnionej pizzerii. Tego dnia odkryliśmy miejsce, w którym wybrańcy kończą wędrówki ze wspomnianymi wcześniej kobietami z placu, Plaza de Armas, a zaczynają swe przygody. Klatka schodowa, w której zniknęli kochankowie spragnieni niezapomnianych doznań, obstawiona była przez dziwnych typów, a cała ulica tętniła iście filmowym życiem; ulica pełna kolorów, różnorodności, z klimatem straconego pokolenia, typami w kieckach i paniami z męskimi członkami. Kiedy z typowego turystycznego miejsca jakim był Plac de Armas, skręciliśmy w tę uliczkę, w jednej i tej samej chwili, jak w międzygalaktycznym locie kapsułą czasu, zmieniliśmy wymiar – teraz byliśmy po drugiej stronie lustra, wypełnionym zawiesistym, gęstym smakiem pozbawionym wyrazu. Wulgarny i wyuzdany żar, zamroził nas i bez żadnych umownych wcześniej znaków, obróciliśmy się na pięcie i powróciliśmy tam, skąd przybyliśmy. Po wydostaniu się z tej szemranej ulicy, nasze westchnienia poprzedzone były głębokim oddechem, dokładnie takim, jaki snajper bierze przed oddaniem strzału, po to, by kula z powodzeniem spotkała się z upatrzonym celem. Nam na szczęście nic nie groziło; mało tego udało nam się rozwiązać zagadkę pielgrzymów z Plaza de Armas. Po powrocie do domu okazało się, że Paulo zaprosił swych znajomych i urządził imprezę. Przez kilka kolejnych godzin sączyliśmy chilijskie drinki i ucinaliśmy pogawędki z imprezowiczami. Długo po północy, padło hasło, że następnego dnia na lotnisku ma być strajk, mało tego, pokazali nam gazetę, której główny artykuł, a dokładniej, jego zdjęcie, potwierdzało wcześniejszy komentarz jednego z kolegów Paulo. Najciekawsze było to, że żona naszego gospodarza, poprosiła swego męża, aby nas zawiózł na lotnisko. Szczerze mówiąc liczyliśmy na to, że sam nam to zaproponuje, ale jego humor nie wskazywał niczego, co mogłoby pokrywać się z naszymi pragnieniami. Problem był tylko taki, że nie było żadnego wczesnego autobusu, który dowiózłby nas na lotnisko na godzinę 4.00 rano. Wiedzieliśmy, że prosić o nic nie będziemy, a jak trzeba będzie choć niechętnie to i tak zamówimy taksówkę. Jednak Paulo był na tyle znieczulony spożywanym piwem, że zaoferował nam podwózkę. Ta wiadomość bardzo nas uszczęśliwiła, choć niepokoił nas fakt, że nasz znajomy w podejrzanie szybkim tempie kończył jedną butelkę piwa, a rozpoczynał kolejną. W każdym razie około 1.00 w nocy impreza dobiła końca; osoba od której zależało nasze dalsze powodzenie, szła spać z enigmatycznym grymasem na twarzy. Nic to, jakoś to będzie. Trzy i pół godziny później byliśmy gotowi do wyjścia. Jeszcze przez kilkanaście minut dźwięk budzika starał się postawić na nogi w jednej osobie naszego życzliwego gospodarza oraz kierowcę. Krok jego nie był zbyt pewny, dodatkowo, jednej z bliskich przyjaciół Paulo był gotowy do nocnej podróży na lotnisko. Stojąc blisko siebie w windzie, czuć było opary alkoholu, dodam, że nie były to nasze klimaty; w myśli zadałem sobie głośno pytanie, czy kolega nasz w takim stanie zamierza prowadzić auto? No, a kto inny miał to zrobić? W ciszy uczyniliśmy znak krzyża i ruszyliśmy po kolejną przygodę wyczekując nowych wspomnień. Trasę na lotnisko pokonaliśmy bardzo szybko, może nie tylko dlatego, że Paulo nie był sobą tej nocy, ale na szczęście ruch był na tyle śladowy, że śmiało 120 km/h nie schodziło z licznika jeepa. I tej wersji będziemy się trzymać. Tak czy inaczej, serdecznie uścisnęliśmy sobie dłonie, wymieniliśmy się swoimi spostrzeżeniami i towarzyszącymi temu pogodnymi uśmiechami, zupełnie tak jakby wszelkie niepotrzebne spięcia, przeszły w mgnieniu oka w niepamięć. Oczywiście, że niczego złego nie mogę powiedzieć na temat naszego hosta, myślę, że nadmierna ilość alkoholu we krwi, odmieniła tego z natury dobrego człowieka (jak i pobudka w środku nocy lub zbyt wcześnie skończona impreza - koniec). Przed nami średniej długości lot, a takie są najbardziej męczące, ponieważ na niecałe trzy godziny lotu, spędzasz na lotnisku dwie godziny przed wylotem, a zanim po szczęśliwym locie znajdziesz się po drugiej stronie lotniska, miną kolejne długie minuty. W trakcie takiego lotu jest szansa, że nie uda Ci się obejrzeć filmu, niczego przeczytać, czy posłuchać – ekscytacja ta sama, poddenerwowanie nie mniejsze, a lot wcale nie taki długi. Śmiało mogę powiedzieć, że jesteśmy zwolennikami tych lotów ośmiogodzinnych lub nieco dłuższych. Przynajmniej z doświadczenia wiemy, że kilka filmów można obejrzeć, zjeść obiad następnie śniadanie, poczytać książkę, a nawet się zdrzemnąć. Kontynuując, po 3 godzinach lotu brazylijskimi liniami lotniczymi, Gol Transportes Aereos, znaleźliśmy się na lotnisku Ministro Pistarini w Buenos Aires, poniekąd „Boskim Buenos” i to zamierzaliśmy sprawdzić. Kolejny raz przebijamy się przez odprawę celną, wszystko przebiega zgodnie z planem, jeszcze tylko wymieniamy trochę kasy, by dysponować lokalną walutą i rozglądam się za teleportem do miasta. Szukałem autobusów, pociągu, czegokolwiek, byleby nie brać taksówki. Oczywiście po przekroczeniu progu lotniskowych wrót, taksówkarz do mnie przemawia i po miękkich negocjacjach zatrzymuje się na 30 amerykańskich dolarach. Poprosiłem go o wstrzymanie oddechu i odwracając się na pięcie, pomyślałem sobie – nie tak prędko amigo. Podszedłem do recepcji czy tak zwanego punktu informacyjnego – w każdym razie brakowało mi porządku na tym lotnisku, a wszystko gdzieś uciekało przez palce - czekam na swoją kolej i zadaję miłej pani proste pytanie, o jak najtańsze dotarcie do miasta Buenos Aires. Gdybym został poproszony o oddanie próbnego strzału, szacując wysokość opłaty za bilet, to już dziś wiem, że nigdy by mi się to nie udało. W cenie 50 groszy w przeliczeniu na naszą walutę mogliśmy bezpiecznie dojechać do celu, co prawda podróż trwała 2,5 godziny, ale czym są grosze do wynegocjowanych dolarów u lokalnego taksówkarza. Wcześniej wspominałem o sprzyjających nam okolicznościach, że ktoś przyjechał po nas na lotnisko, teraz jechaliśmy miejskim transportem, który jest najtańszy na świecie, co śmiało potwierdził nasz kolejny gospodarz, Pablo. Mało tego Magdalena w swym portfeliku miała jedną monetę, która umożliwiła jej przejazd, niestety problem miałem ja, gdyż kierowca autobusu nie miał jak wydać z większego nominału, a autobusy wyposażone są w maszyny poboru opłat, wydające bilety. Na szczęście jeden młodzieniec zobaczył, że mamy mały problem i postanowił kupić mi bilet za 50 groszy – przypominam, że jechaliśmy 2,5 godziny do centrum miasta. Tak więc kolejny raz los szczerzył się do nas, ale nim weszliśmy do autobusu, już był problem z wózkiem, który prowadziłem. Nie mogłem przejść środkowymi drzwiami tak wygodnie, jak człowiek, tylko musiałem złożyć wózek, panować nad plecakiem i resztą bagażu, podczas gdy ludzie stale napierali na siebie, a wejście tuż przy kierowcy było tak wąskie, że ledwo się zmieściłem. I w ten oto sposób, krętymi drogami, zbierając po drodze kolejnych pasażerów, dotarliśmy gdzieś na koniec trasy – teraz już wiem, że było to w okolicy Au Buenos Aires – La Plata, pomiędzy Puerto Madero, a La Boca. W zasadzie to pojechaliśmy dużo za daleko, a do spotkania z Pablo, mieliśmy kilka godzin w zapasie. Przedostaliśmy się poprzez niewiele nam mówiące osiedla i znaleźliśmy się u zbiegu ulicy Av Almirante Brown i Pi y Margall. Tam, na skrzyżowaniu była mała klimatyczna restauracyjka, w której posililiśmy się strawą i kawą, mocno za wszystko przepłacając. Jednak wtedy byliśmy bardzo wymęczeni podróżą, upałem i zupełnie nie w głowie nam były kalkulacje, co, za ile, czy za dużo? Kiedy odpoczęliśmy, zbyt długo nie czekaliśmy by się zebrać i kontynuować zwiedzanie wzdłuż niekończącej się drogi Passeo Colon. Mijane miasto robiło niesamowite wrażenie, budynki swoimi gabarytami krzyczały, że im ciężko. Cała zabudowa była bardzo solidna, masywna, powiem szczerze, że nie spodziewałem się takich widoków. Oczywiście klimat mocno europejski, choć z dużo większym rozmachem i rzecz jasna południowo-amerykańskim duchem. Gdzieniegdzie Londyn robi podobne wrażenie, Paryż czy Budapeszt, ale otaczające nas mury, kamienne elewacje nigdzie nie były do powtórzenia. Zerkając w krzyżówkę ulic i patrząc w dal, miasto ciągnęło się dalej niż pozwalał na to horyzont. Coś nieprawdopodobnego, jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem tak potężnego miasta w stylu europejskim - swoją drogą Tokio potrafi zawrócić w głowie ;D Lecz tych dwóch miast nie odważyłbym się ze sobą porównywać, gdyż dzieli je przepaść, ale sam rozmiar tych metropolii powala na kolana. Kiedy nadarzy Wam się okazja pospacerować po pełnej uroków dzielnicy San Telmo, to będziecie wiedzieć o czy mówię. A krążąc po San Telmo, koniecznie trzeba zajrzeć na pchli targ – Plaza Dorrego. Miejsce to ma cudowny klimat, kramy zatrzymują przy sobie na długie minuty. Można tam się posilić i odpocząć od słońca. Dodatkowym urokiem tej dzielnicy są uliczne pokazy tango Argentino, a lokale z muzyką graną na żywo można napotkać w okolicy ulic Independencia i Balcarce. Naturalnie wszędzie słyszeliśmy, że jest niebezpiecznie, nawet policjanci zapytani o drogę do biednej dzielnicy, La Boca, pokiwali palcem i zasugerowali by tam nie iść. Jednak nie powstrzymały nas te uwagi, a szczęście nam sprzyjało, ponieważ wybraliśmy się do tej Barrio – tak nazywa się dzielnice w Buenos Aires – w godzinach porannych, tuż przed południem. To oznaczało, że dzielnica z jej typowo turystyczną atrakcją jest obstawiona przez policję. Dlatego z początku zdziwiłem się, że wszyscy dookoła nas kręcą filmy, cykają fotki; nie zwlekałem i ja z robieniem zdjęć, tym bardziej, że blaszane domy pokryte kolorami radości, pochłonęły nas bezgranicznie. Okoliczne restauracje pękały w szwach od nadmiaru turystów; kelnerzy z przygotowanymi odzywkami, zapraszali turystów we wszystkich językach świata, no może przesadziłem, ale kilka razy słyszałem, że zapraszają nas na zimne piwo i wódeczkę. Najciekawsze były pokazy tanga, gdzie tancerze zatraceni w emocjach, dawali pokaz swej publiczności. Po zejściu kilku uliczek, przez dzielnicę San Telmo dotarliśmy, do kolejnego dystryktu, Centro.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Tam dostrzegliśmy otoczony kolonialnymi budynkami Plaza de Mayo,, następnie nie mogliśmy przejść obojętnie wzdłuż siedziby rządu, Casa Rosada i podziwialiśmy fasadę Catedral Metropolitana. W ciągu kolejnych dni szukaliśmy miejsc, w których nas nie było i udało nam się zwiedzić dzielnicę Recoleta z jej imponującym cmentarzem, na którym pochowanych jest wiele znanych postaci, w tym María Eva Duarte de Perón, znana jako Evita oraz Barrio. Następna dzielnica to Puerto Madero. Ta ostatnia jest portową dzielnicą wzdłuż, której ciągnie się deptak, z którego rozpościera się widok na wyrastające w tle wysokościowce, a przede wszystkim na znaną kładkę czy też „most kobiet” – Puente de la Mujer. W tym miejscu postanowiliśmy trochę zwolnić i dać sobie trochę czasu na złapanie oddechu. W zasadzie to po kilku godzinach sjesty, dopadła nas ulewa, która przytrzymała nas w Puerto Madero nieco dłużej niż planowaliśmy. Wieczorem czekał nas obiad; już tradycyjnie szliśmy do pizzerii, która była niedaleko naszego miejsca pobytu. Fajne było to, że właściciel tego lokalu miał na imię Marcelo, dokładnie tak samo jak nasz znajomy z Chilijskiej pizzerii. W każdy razie z obecnym Marcelo rozmawialiśmy bez znajomości hiszpańskiego, a on w ogóle nie panował nad językiem angielskim. O dziwo, rozmowa jakoś się wiązała w całość, a naszemu znajomemu placki wychodziły tak rewelacyjne, że na samą myśl o nich, szybciej zaczyna mi krew w żyłach krążyć. Była to pizza za 5 złotych, na którą składało się rzecz jasna ciasto, grubo krojony plaster sera i sos pomidorowy. Po wyjęciu pizzy z pieca, posypywana była świeżą bazylią – niebo w gębie!!! Pablo, nasz gospodarz, był wspaniałym młodym człowiekiem, z duszą artystyczną. Jak na malarza przystało był muzykiem o technicznym umyśle i zapale do tworzenia nowinek technologicznych. Jedną z jego zasad było to, że przyjezdni ze świata musieli namalować niewielki obraz; zapewniał płótno, farby i przed opuszczeniem jego domu, trzeba było zostawić po sobie wspomnienie w postaci malunku. Tak więc i my otrzymaliśmy swoje płótna i ostatniej nocy stworzyliśmy z Magdalenką wspólne dzieło – warunek Pabla był taki, że każdy maluje swój obraz i nikt nikomu nie pomaga. Dla mnie był to pierwszy obraz w życiu jaki miałem namalować, a efekt był taki, że Maria – dziewczyna Pabla, zapragnęła mieć ten obraz u siebie w sypialni..hmm..w każdym razie, Pablo pogratulował nam naszej koncepcji, która polegała na wypełnieniu różnymi kolorami niewielkich kwadracików, gdzie im bardziej zbliżaliśmy się do środka obrazu, kolory jaśniały, by po złączeniu dwóch obrazów, środek emanował światłem, które przedstawiało naszą znajomość, przyjaźń, wzajemny szacunek i miłość. Kolory naprzeciwległe były ciemne, z przejawem jaskrawych barw informujących, że gdzieś w naszej przeszłości były i miłe chwile. Moje kwadraty były bardzo regularne, natomiast Magdaleny mieniły się ze sobą, zaburzając harmonię, natomiast główne znaczenie odgrywała gra kolorów. Przez te dwa obrazki, a przez połączenie ich ze sobą w jeden obraz, Pablo dostrzegł nasze dusze, czym był zdumiony. Oznajmił nam, że jest niezmiernie szczęśliwy, że mógł nas poznać. Nasze wrażenie o nim jest identyczne – to ciekawa postać, którą będziemy chcieli spotkać na naszej drodze jeszcze nie raz. Wracając do postawionej wcześniej tezy, czy Buenos będzie miastem boskim, stwierdzam, że przeżyte sytuacje i zebrane doświadczenie ma zbliżony wymiar do boskości, lecz jednak za mało czasu tam spędziliśmy by bez wahania to stwierdzić. Tak czy inaczej, miasto to jest wyjątkowe i warto w swoim życiu zbierać wspomnienia z takich miejsc. Na zakończenie wspomnę o naszym szczęściu, które nas nie opuszczało, a mianowicie chodzi o dostanie się na lotnisko, skąd mieliśmy lecieć do ostatniego kraju figurującego na naszej liście – była to Brazylia. Nie wiem czemu, ale przeświadczony byłem o tym, że wylatujemy z lotniska, na które przylecieliśmy. Już wcześniej ustaliliśmy skąd odchodzi nasz autobus, już zbieramy się do wyjścia, nagle Pablo zainteresował się naszym miejscem odlotu i w mig naniósł poprawkę do moich wyimaginowanych ustaleń. Popełnilibyśmy spory błąd udając się na lotnisko Ministro Pistarini, ponieważ wylot mieliśmy zaplanowany z lotniska Buenos Aires Aeroparque, znajdującego się jakieś 20 minut jazdy od domu Pablo. Kamień spadł nam z serca, nasz host zdążył w samą porę, nakierowując nas na właściwe lotnisko, ufff!!! Zanim odlecimy, wrócę do porannego i tym samym pożegnalnego śniadania, które przygotował Pablo. Zakupił pyszne ciastka z pobliskiej cukierni i do tego sączyliśmy prawdziwą Yerba Mate. Wspólnie powspominaliśmy nasz pobyt, pomówiliśmy o planach na najbliższą przyszłość i w rodzinnej atmosferze raczyliśmy się tak nieśpiesznie przy stole zastawionym lokalnymi wypiekami. Dopiero później Pablo zwrócił uwagę na błędnie obrany azymut i razem z Marią, odprowadzili nas na autobus. W drodze na przystanek, Pablo przypomniał sobie o swojej książce, w której zbiera wpisy od swoich wizytatorów. Bez dłuższego zastanowienia pobiegł do domu po wspomniany zeszyt, ponieważ bardzo chciał abyśmy i my zapisali się na jego stronach. Zanim weszliśmy do autobusu wpisaliśmy się do jego księgi, już tylko się pożegnaliśmy, wpakowaliśmy do autobusu i ruszyliśmy w drogę.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Najbliższy lot urugwajskimi liniami lotniczymi – Pluna, z przesiadką w Montevideo trwał zaledwie 45 minut. Szybka przesiadka i przez kolejne 90 minut trwa lot na międzynarodowe lotnisko Sao Paulo Guarulhos. Do Sao Paulo mieliśmy przylecieć tuż przed 23.00 i nasz kolejny gospodarz miał po nas przyjechać. Może mi się to i nie przyśniło, ale około 30 minut, a w zasadzie to może trochę krócej, lecieliśmy nad tym ogromnym miastem. Chyba na nasze szczęście nasz gospodarz po nas nie przyjechał, a jeden dzień pobytu w tak olbrzymim mieście nie miał zupełnie sensu, dlatego od razu postanowiliśmy udać się do Rio de Janeiro. Kupiliśmy bilety na autobus, którym mieliśmy dotrzeć na autobusowy terminal, skąd bezpośrednio powinniśmy dostać się do miasta znanego z pięknych plaż, faweli, Góry Cukru i oczywiście z Góry Chrystusa. Około 1.00 w nocy czekaliśmy gdzieś pod Sao Paulo na autobusowym terminalu. Jeden człowiek z obsługi zaprowadził nas do kas, gdzie udało nam się ustalić, że autobus, który już jest i za pięć minut odjeżdża, jedzie do samego Rio, natomiast chciałem się zapytać czy jest bezpośredni transport do Niteroi. Jednak tego z nikim nie mogłem ustalić w kasach biletowych, więc życzliwi panowie, odesłali mnie do informacji turystycznej. Ucieszyłem się, że taki punkt na dworcu się znajdował, więc nie cierpiąc zwłoki pobiegłem do tego miejsca. Tam potężna czarnoskóra młoda dziewczyna uśmiecha się do mnie, ja jej nawijam w czym rzecz, ona tylko przytakuje i sprawia wrażenie, że rozumie mój problem. Kiedy skończyłem swój wywód, raczyła do mnie przemówić udzielając mi oczekiwanej informacji – w pierwszej chwili nie zrozumiałem jej angielskiego, ale szybko się zorientowałem, że ona mówi do mnie po portugalsku. Nie miałem czasu – grzecznie się zapytałem czy mówi po angielsku – obnażając swoje białe uzębienie, z tak samo ładnym uśmiechem powiedziała wspomagając się ruchem głowy, że nie! No to sobie pogadaliśmy; uśmiechnąłem się i ja, podziękowałem za pomoc i wróciłem do kas po bilet do samego Rio. Później będziemy się martwić o dojazd do naszego kolejnego gospodarza, który wiódł swój żywot na przedmieściach Rio, w Sao Goncalo, oddalonym od centrum Rio de Janeiro około 20 km. Autobus był bardzo wygodny, klimatyzowany co na początku było zbawienne, ale po co komu klimatyzacja podczas nocnej jazdy, tym bardziej, że oni nie znają temperatur pomiędzy minimum, a maximum. W środkach transportu miejskiego oraz między miastowego klimat przypominał chłodnię, zresztą co poniektórzy kierowcy traktują pasażerów jak bydło jadące na rzeź. Kierowcy autobusów miejskich rozpędzają swe pojazdy do zawrotnych prędkości i nie raz miałem wrażenie, że wylecimy z zakrętu. Ciekawym zjawiskiem był fakt, że tuż za kierowcą była wmontowana metalowa krata z obrotowym przejściem, obok którego siedział bileter lub bileterka. Z samego rana dotarliśmy do Rio, znaleźliśmy się gdzieś na dworcu autobusowym. Udałem się do informacji turystycznej, skorzystaliśmy z kafejki internetowej, dając znać do Mairy czy możemy jeden dzień wcześniej się u niej ulokować, a następnie opuściliśmy ten podejrzany dworzec w celu znalezienia autobusu jadącego do centrum miasta. Jeszcze dodam, że pani z informacji turystycznej odradziła nam łapanie autobusu, bo jest to niebezpieczna okolica – bardzo pani podziękowałem za tę informację. We wspaniałych nastrojach i bez rozlewu krwi namierzyliśmy autobus, który nam pasował. Po ponad dwudziestominutowej jeździe wysiedliśmy przy plaży, a była to plaża Flamengo z ciągnącym się pasem zieleni wzdłuż wybrzeża. Pośrodku tego parku mieścił się ciąg boisk do piłki nożnej i do koszykówki, w sumie było ich chyba sześć. Codziennie wszystkie boiska były wypełnione miłośnikami footballu, na szerokich i niezwykle długich plażach grano w siatkówkę, wszędzie podskakiwała piłka do nogi – te obrazki podobały mi się najbardziej. Fajnie te boiska wyglądały nocą, ponieważ były rewelacyjnie oświetlone i dzięki temu można było uprawiać ulubioną grę bez przerwy. Podczas pobytu w Rio, zwiedziliśmy takie plaże jak Flamengo, Botafogo, najdalsza, do której dotarliśmy to Leblon, okoliczna Ipanema i rzecz jasna, Copacabana. Na tej ostatniej udało nam się poza szumem fal doświadczyć szumu w głowie, sącząc mocne drinki Caipirinha. W zasadzie to w upale 30-sto stopniowym nie potrzeba dużo procentów spożyć, by w głowie się zakręciło. Najlepszym i doskonale orzeźwiającym napojem był sok kokosowy, gdzie sprzedawca ręczną wiertarką wykręcał otwór, by przez słomkę wypić zawartość kokosa.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Magdalenie zabrakło jednej rzeczy, tych dźwięków słonecznej samby i roztańczonych ludzi. Niestety nie byliśmy na żadnej imprezie, poza jedną domową, kiedy mama Mairy uczyła nas robić Caipirinha. Natomiast nie chcieliśmy się skazywać na imprezę, z której mielibyśmy około 1,5h godziny wracać taksówką. Autobusem pokonanie drogi od domu do centrum zajmowało nam około 2,5 godziny, przypomnę, że klimatyzacja odkręcona na full, a kilka razy przed powrotem do domu, zerwała się wichura z intensywną lejącą się z nieba ścianą deszczu; musieliśmy w mokrych ciuchach jechać w tej lodówce niespełna 3 godziny. Efekt tego był taki, że do Polski wróciliśmy przeziębieni, haha ;D Wrócić z Rio chorym, nieźle! Największą atrakcję całej Brazylii, położona w Parku Narodowym Tijuca, jest góra Corcovado z jej potężnym, 30 metrowym Cristo Redentorem, Chrystusem Zbawicielem. Rozpostarte szeroko ramiona Jezusa mają wskazywać na życzliwość mieszkańców całego kraju, jednak poczucie niebezpieczeństwa pojawiało się za często. Nie mówiąc już o tym, jak to kierowca autobusu by po nas przejechał, nawet nie spoglądając w lusterko. Koleżanka Maira skomentowała to w ten sposób, że jak masz zły dzień i masz ochotę swoim samochodem wjechać w grupkę ludzi, to robisz to, a policja wlepi Tobie tylko mandat i kiwając palcem da upomnienie. Tak jak tydzień przed naszym przyjazdem, mamie Mairy przytrafił się wypadek. Wyszła poczciwa kobieta do sklepu, kiedy pies sąsiada rozszarpał jej prawą dłoń, niewiele zabrakło, by stała się kaleką. Psu jak i właścicielowi psa nie zrobiono nic. Paulę ten incydent wyeliminował z życia zawodowego na okres kilku miesięcy. W tym czasie uczęszczała na rehabilitację i inne lekarskie konsultacje. Mało tego, kobieta jest prawnikiem z licencją, tak więc w Polsce sprawa nie rozeszłaby się po kościach jak tam, gdzie została z tym sama, a pies dalej szczeka na przechodniów.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa
Na Górę Chrystusa postanowiliśmy się wspiąć na własnych nogach, jednak jakieś 200 metrów przed szczytem, znajduje się kasa biletowa i z tego punktu kontrolnego busy zabierają turystów na samą górę. Tam już tylko czeka nas wjazd windą oraz ruchome schody. Widok, cudowny, całe Rio z jej rozległą metropolią leży pod nami. Był to jeden z piękniejszych widoków jaki miałem okazję ujrzeć. Z góry miasto to robi niesamowite wrażenie i faktycznie staje się w mgnieniu oka piękniejsze. Natomiast z dołu, z perspektywy ulic, niekiedy pachnących fetorem, z podejrzanymi młodocianymi grupami przestępczymi, roznegliżowanymi kobietami lekkich obyczajów, a nawet z widokiem typa wypróżniającego się pod drzewem, nieopodal głośnej kawiarenki przy ruchliwej ulicy, nie robi aż takiego piorunującego wrażenia. Czas nieustających wakacji przeplata się z sytuacjami żywcem przeniesionymi z filmów sensacyjnych. Tak jak ostatniego wieczoru, koleżanka zabrała nas na nocną rundkę po Niteroi, w przeciągu dwóch godzin widziałem wypadek ze skutkiem śmiertelnym, z którego tylko kierowca motoru uszedł z życiem; jedynie pasażerka nie miała szans dojechać na imprezę, ani do domu. Chwilę później, stoimy na czerwonym świetle i nagle widzę dwóch facetów wbiegających na jezdnię z pistoletami; przebiegli obok naszego samochodu – w pierwszej chwili byłem w szoku, w zasadzie takiego widoku w Warszawie ani nigdzie indziej w Polsce nie widziałem. Na szczęście byli to policjanci ubrani po cywilnemu, którzy gonili zalanego w trupa kierowcę, który był tak wstawiony, że nie mógł ruszyć spod świateł. Jest to normalne, że samochody przejeżdżają na czerwonym świetle, Mairze też kilka razy udało się dodać gazu na widok czerwonego światła, a kilka przecznic dalej, ujrzeliśmy na skrzyżowaniu dwa roztrzaskane samochody, gdzie z jadącego wozu udało mi się dostrzec rozległe plamy krwi. Wszystko wydarzyło się w przeciągu dwóch godzin! Wieczór był udany, zdrowi wróciliśmy do domu, a następnego dnia czekał nas lot powrotny do Londynu. Tam spędziliśmy cały dzień z naszym serdecznym znajomym Jankiem i następnego dnia wróciliśmy do Warszawy. Dziś, 17 lipca 2012 roku kończę opisywać nasze przygody, myśląc o kolejnej wyprawie, która rozpoczyna się już 15 sierpnia br. Podróż ta jest spełnieniem naszych marzeń, które mamy zwyczaj głośno wypowiadać, do momentu, w którym marzenie to w naturalny sposób przeistacza się w prawdę..